Roztańczona zapowiedź zbliżającego się karnawału i towarzysząca temu olbrzymia dawka pozytywnej energii oraz beztroski nastrój u wszystkich, a dodatkowo dla większości zgromadzonych – powrót do czasów młodości (lub wręcz dzieciństwa). Tak w kilku słowach można scharakteryzować ostatnie tegoroczne wydarzenie muzyczne, które odbyło się w Atlas Arenie. Ujmując rzecz jeszcze inaczej – Festiwal Disco 80 stanowił udane podsumowanie bardzo udanego koncertowo roku dla łódzkiej hali!
Ottawan, Samantha Fox, Bad Boys Blue oraz C.C. Catch – taki zestaw wykonawców wydawał się być gwarancją znakomitej zabawy na jeden z najdłuższych wieczorów w roku. I rzeczywiście tak było, bo cała czwórka wykonawców zapewniła kilku tysiącom widzów jedyną w swoim rodzaju muzyczną podróż do kilku dekad wstecz. Momentami bardzo sentymentalną, choć – co warto podkreślić – z zauważalną dawką nowoczesnych aranżacji. Kto chciał powrócić do nieśmiertelnych rytmów rodem z lat 80. i świetnie się przy tym pobawić w licznym towarzystwie, z pewnością nie pożałował pojawienia się tego dnia w Atlas Arenie.
Ottawan na rozgrzewkę
Pierwszy akt tej dyskotekowej sztuki rozpisanej na cztery akty rozpoczął się kilkanaście minut po godzinie dziewiętnastej, gdy na scenie zameldował się duet Ottawan. Zaczął od numeru „D.I.S.C.O.”, który równo 45 lat temu podbił parkiety w całej Europie i od razu zapewnił miejsce w panteonie klasyków gatunku. Pośród kolejnych utworów usłyszeliśmy między innymi „T’es Ok (T’es Ok, T’es Bath, T’es In)” oraz przeróbkę hitu „Aicha”, który w połowie lat 90. wylansował algierski wokalista Khaled (wkrótce potem polską wersję opracował zespół Magma).
Później przyszła pora na kolejny cover – tym razem otrzymaliśmy autorską interpretację kawałka „Toca Toca”, który od dwunastu lat szturmuje dyskoteki za sprawą rumuńskiego (wówczas) duetu Fly Project. W międzyczasie wokalista nie stronił od zagadywania fanów i choć nawiązywanie kontaktu z publicznością zawsze trzeba docenić, to akurat w tym przypadku zbyt długie kwestie – w moim odczuciu – niepotrzebnie hamowały dynamikę występu. Na pożegnanie z łódzką publicznością Ottawan zostawił sobie swój drugi największy przebój, czyli „Hands Up (Give Me Your Heart)”. Wzniesione ręce kołysały się miarowo nie tylko na płycie, ale i na trybunach, ale nikogo nie mogło to dziwić, bo mieliśmy przecież do czynienia z jednym z największych hymnów tanecznych początku lat 80. Charakterystyczny puls disco, syntezatorowe riffy oraz refren wymyślony do skandowania przez publikę, który zachęca do wspólnej imprezy – ta kombinacja, mimo upływu lat, ciągle skutecznie wywołuje uśmiech na twarzach słuchaczy.
Samantha, której nic nie zatrzyma
Po krótkiej przerwie łódzką sceną zawładnęła Samantha Fox. Zanim jednak wkroczyła na scenę, wszystkie oczy skierowane były na dwie towarzyszące jej tancerki, które przy granatowej poświacie odtańczyły we fluorescencyjnych kreacjach zmysłowe intro do „Nothing’s Gonna Stop Me Now”. I dopiero wtedy na podeście pojawiła się Brytyjka – oczywiście w nieodzownych szpilkach i kusych szortach. Taki strój ciężko jednak uznać za fanaberię rozkapryszonej gwiazdy, bo sylwetki i formy 59-latce mogłyby pozazdrościć trzykrotnie młodsze od niej koleżanki z branży.
Wokalnie też ciężko było się do czegokolwiek przyczepić. Wspomniane „Nothing Gonna Stop Me Now” z miejsca wciągnęło widzów do tańca, a kolejne kawałki tylko podkręcały jeszcze wysoką temperaturę panującą w Atlas Arenie. Dosłownie moment później wszyscy goście w hali na kilka minut przenieśli się myślami na przepełnioną rajskimi widokami piękną wyspę. „La Isla Bonita” – jeden z megahitów Madonny, królowej popu – w wykonaniu Samanthy zabrzmiał bardzo naturalnie i przekonująco. Do tego stopnia, że pewnie niejedna osoba w Atlas Arenie zaczęła w tym momencie planować wakacyjną podróż szlakiem słońca, palm i złocistego piasku. Nic zatem dziwnego, że na koniec utworu urodzona w północnym Londynie piosenkarka dostała prawdziwą burzę braw!
Rockowy pierwiastek w strefie disco
– Kto chce ze mną tańczyć? – rzuciła zalotnie blondwłosa gwiazda przed kolejnym numerem. A że są w życiu oferty, których po prostu się nie odrzuca, w odpowiedzi spod sceny wydobył się entuzjastyczny pisk, który zapewne słychać było nawet na Dworcu Kaliskim. A zaraz po nim z głośników poleciało naznaczone szybkim beatem „Santa Maria”. Następny numer rozpoczął się z kolei od rytmicznego klaskania, które płynnie przeszło w „I Only Wanna Be With You”. Mało kto już pamięta, że dzieje tego utworu sięgają połowy lat 60. i fenomenalnej Dusty Springfield. Ale wielka w tym zasługa właśnie Samanthy, której wersja do dzisiaj potrafi w tanecznej przestrzeni rozruszać największego nawet „sztywniaka” i pozostaje bodaj najlepiej rozpoznawalną (a z tą piosenką mierzyły się jeszcze m.in. Tina Arena, Vonda Shepard czy Shelby Lynne).
Tuż po tym Samantha udowodniła, że drzemie w niej także natura rockmenki. Sporo osób ze zdziwieniem przecierało oczy, gdy stanęła pośród swoich gitarzystów i przy ich akompaniamencie zaintonowała riff z „Seven Nation Army”, czyli hitu grupy The White Stripes, który bardzo często można usłyszeć na różnych sportowych arenach. Jak się okazało, był to bardzo przyjemny i całkiem oryginalny – przyznajmy – wstęp do „Hot Stuff”, który to numer pod koniec lat 70. ugruntował pozycję Donny Summer na muzycznym rynku.






fot. Ernest Cendrowski
Finał z manifestem kobiecości
Na sam koniec spotkania w Atlas Arenie brytyjska gwiazda przewidziała swoje pierwsze dwa single, dzięki którym szturmem zdobyła serca fanów na całym świecie. Najpierw zatem bawiliśmy się przy niezwykle ekspresyjnym „Do ya do ya”, a potem Samantha wraz z ekipą wzięła się za ponadczasowe „Touch Me (I Want Your Body)”. Co warte podkreślenia, zanim usłyszeliśmy ten kawałek w wersji dance, dostaliśmy całkiem okazałą próbkę w wydaniu iście balladowym. – Do zobaczenia wkrótce, kocham Was – krzyknęła jeszcze gwiazda, kłaniając się przy tym nisko.
Można było odnieść wrażenie, że ochotę na ciąg dalszy miała zarówno ona sama, jak i publiczność. Formuła wydarzenia na dodatkowe wykonania już jednak nie pozwoliła, bo za kulisami na swoją kolej czekał następny artysta, którego twórczość nierozerwalnie kojarzy się z aurą lat 80. Choć wielka szkoda, że nie dane nam było pobujać się przy choćby jeszcze jednej piosence Samanthy więcej (np. „I Surrender” czy „Hold On Tight”)…
Z ziemi brytyjskiej do polskiej
Około 20.35 ze sceny rozległo się wypowiedziane zupełnie przyzwoitą polszczyzną „dobry wieczór Łódź”. Autorem tych słów był John McInerney – jedyny już żyjący przedstawiciel oryginalnego składu Bad Boys Blue. Dla niektórych fakt, iż pochodzący z Liverpoolu 68-latek tak dobrze radzi sobie z naszym językiem był pewnie sporym zaskoczeniem, ale pamiętać należy, że muzyk już od wielu lat związany jest z naszym krajem. Mało tego, te związki dotyczą w głównej mierze regionu łódzkiego, gdyż McInerney dzieli życie między miasto Beatlesów, gdzie się wychował, a… Rzgów, gdzie mieszka ze swoją obecną żoną – Sylwią. Co więcej, małżonka Johna, podobnie jak i jej siostra-bliźniaczka – Edyta, od dobrych kilkunastu lat śpiewają w chórkach w Bad Boys Blue.
Wokalistę BBB, gdy akurat nie koncertuje, podobno dość często można także spotkać na ulicy Piotrkowskiej. Trudno się zatem dziwić, że McInerney w Atlas Arenie czuł się jak u siebie w domu. Na tyle, że zanim sam zaczął dawać popis z mikrofonem w dłoni, to pozwolił wykazać się wokalnie swojej córce Scarlett. I cóż, trzeba przyznać, że nastolatka najwyraźniej odziedziczyła talent po rodzicach, gdyż jej interpretacja „Every Breaking Wave” z repertuaru U2 zachwyciła publiczność.
Wszystko, co najlepsze
Dalsza część koncertu stała już pod znakiem największych przebojów z dorobku Bad Boys Blue. McInerney zaczął od „Train To Nowhere”, a następnie bez zbędnego przedłużania przechodził do kolejnych hitów. „ A World Without You (Michelle)”, „I Wanna Hear Your Heartbeat (Sunday Girl)” i „Pretty Young Girl” – niosły się kolejno po hali. A że nie było w niej chyba nikogo, kto przynajmniej raz nie słyszałby tych kompozycji, to zabawa tak pod sceną, jak i między rzędami krzeseł na trybunach była przednia. Tak samo jak i podczas następnych przebojów… „Kisses and Tears”, „Gimme, Gimme Your Lovin” oraz „Save your love” również zrobiły furorę.
Ku uciesze na widowni, McInerney nie zamierzał tracić ani sekundy ze swojego czasu i z typowym dla siebie scenicznym luzem, spoglądając z uśmiechem spod bejsbolówki, wyciągał kolejne asy z repertuaru. Dzięki temu przekonaliśmy się, że takich piosenek jak „House of Silence”, „Come Back and Stay”i „Don’t Walk Away Suzanne” po blisko czterech dekadach od premiery wciąż bardzo miło się słucha. I chętnie do nich tańczy. Nie mogło również zabraknąć uwielbianego przez publiczność „I Totally Miss You”. A ukoronowaniem występu było oczywiście „You’re a woman”. Powiedzieć, że w tym momencie wszyscy w Atlas Arenie cudownie się bawili, to jak nic nie powiedzieć… Warto jeszcze odnotować, że miłym bonusem do życzeń bożonarodzeniowych było wykonanie świątecznej piosenki przez całą familię McInerney’ów. Niby drobiazg, a cieszył!
Moc tanecznych mieszanek
Mniej więcej o 21.30 na scenę weszła Caroline Catherina Müller – bo tak naprawdę nazywa się C.C. Catch. Jak poprzednia trójka wykonawców, tak i urodzona w Oss wokalistka bardzo lubi występować w Polsce, co od samego początku dało się wyczuć. Na przywitanie z Atlas Areną niegdysiejsza królowa dyskotek, której hity do dziś są bardzo chętnie remiksowane przez DJ-ów w całej Europie, zaśpiewała medley (składankę) swoich największych przebojów. A dzielnie towarzyszyła jej w tym dwójka tancerzy, z których jeden wspomagał ją też wokalnie – nadając piosenkom bardziej nowoczesnego brzmienia.
Wypada wspomnieć, że niemiecka piosenkarka holenderskiego pochodzenia razem ze swoimi tancerzami robiła też proste, ale miłe dla oka choreografie. Widać było, że koncertowanie to wciąż jej żywioł. I tak jak wcześniej w przypadku Samanthy Fox można zaryzykować stwierdzenie, że ta pasja do muzyki pozwala jej prezentować się pod każdym względem na mniej niż wskazywałaby metryka (a ta u C.C. Catch pokazuje już na 61 lat). Dlatego też C.C. Catch nie stroni od intensywnych miksów, obejmujących fragmenty największych hitów. Bo numerem dwa na jej setliście w Łodzi był kolejny medley – choć oczywiście w innej konfiguracji od poprzedniego.
Hit za hitem i hitem poganiał
Pierwszą wykonaną w całości piosenką było „Heaven and hell”, które publiczność – sądząc po natężeniu oklasków – przyjęła z ogromnym zadowoleniem. – Jesteście wspaniali – skwitowała krótko artystka i zaprosiła do wspólnego śpiewania przy „Jump in my car”. Fantastyczna zabawa towarzyszyła również „I Can Lose My Heart Tonight” – ale to przecież koncertowy pewniak, napisany i skomponowany dla C.C. Catch (jak mnóstwo innych hitów) przez mistrza gatunku: Dietera Bohlena z Modern Talking.
Potem Niemka z werwą wykonała „Are You Man Enough”, kończąc utwór efektownym przyklęknięciem. Zresztą właśnie ten kawałek został opublikowany na oficjalnym kanale C.C. Catch na YouTubie jako pamiątka po występie w Łodzi. Koncert w Atlas Arenie kończył polski odcinek tegorocznej trasy po Starym Kontynencie, ale przed „Soul Survivor” artystka wraz ze swoimi tancerzami już zapowiedziała rychły powrót do naszego kraju. A wspomniana piosenka? No cóż, cytując klasyka, nogi same rwały się do tańca…



fot. Ernest Cendrowski
Dawnych wspomnień czar
W ostatnich trzech utworach wieczoru artystka zza naszej zachodniej granicy znowu postawiła na tzw. megamixy. Rozwiązanie z jednej strony fajne i dodatkowo napędzające publiczność, ale osobiście zamiast zbitki różnych utworów wolałbym nacieszyć się jeszcze trzema innymi piosenkami w całości. Zwłaszcza że jest w czym wybierać – przywołam tylko wykonane po kawałku „House of Mystic Lights”, „Cause You Are Young”, „Strangers By Night”, „Backseat of Your Cadillac”, „Heartbreak Hotel” czy „Nothing But a Heartache”.
Nie zmienia to faktu, że cały wieczór jak najbardziej spełnił oczekiwania uczestników koncertu. Nie ma co ukrywać, że najsłabiej – dźwiękowo i pod względem oprawy – wypadł Ottawan. Ale występująca po nim trójka skutecznie zatarła pewien niedosyt, który na początku mógł się pojawić u niektórych osób. W obliczu przedświątecznej bieganiny fajnie było się oderwać na kilka godzin od codzienności i uzmysłowić sobie, że dawni idole nie zatracili jeszcze scenicznej charyzmy i ciągle umieją czarować swoimi piosenkami tłumy. A biorąc pod uwagę specyfikę nurtu disco, wcale nie jest to proste zadanie!
Bartek Król – Z wykształcenia prawnik, z zawodu – dziennikarz. W mediach w różnych rolach od przeszło dwóch dekad. Jego największą pasją są podróże – odwiedził dotąd blisko 50 krajów świata i nie może doczekać się kolejnych wypraw. Koncertów trudno już mu się doliczyć, ale na pewno „było ich ponad trzysta”. Płyty przesłuchuje między innymi podczas biegania – często można go spotkać na trasach Łodzi i regionu. Najbardziej lubi mroczne i dość ciężkie brzmienia, ale z entuzjazmem potrafi też wsłuchać się w artystów wykonujących zupełnie inną muzykę.