Za nami znakomity koncertowo rok w Atlas Arenie, ale warto na moment wychylić z niej głowę i spojrzeć w kierunku jej młodszej, mniejszej siostry – Sport Areny. Bo i tam, wbrew nazwie, coraz częściej można trafić prawdziwe muzyczne perełki. W czerwcu świetne show dał tam Chris Norman – legendarny wokalista grupy Smokie, a teraz kilkanaście dni temu, podczas mikołajkowego weekendu, znakomitym występem uraczyła nas inna gwiazda, która na rockowych salonach bryluje już od lat 70. Mowa oczywiście o posiadaczce jednej z najwspanialszych chrypek świata – Bonnie Tyler.
Rockowy start z klasykiem CCR
Dla mnie osobiście było to ponowne zetknięcie na żywo z jej twórczością po przeszło 14 latach, gdy w czerwcu 2011 roku wystąpiła w Sali Kongresowej w Warszawie. Od tamtego czasu gwiazda wydała trzy albumy – „Rocks and Honey” (w 2013 roku), „Between the Earth and the Stars” (w 2019 roku) i
„The Best Is Yet to Come” (w 2021 roku) – więc było jasne, że w setliście pojawią się nowe pozycje. Ale też wiadomym było, że trzon programu stanowić będą największe przeboje sprzed lat, bo przecież nieprzypadkowo motywem tegorocznej trasy jest 40-lecie hitu „Total Eclipse of the Heart”. Choć równie dobrze hasłem przewodnim tournee mógłby być jeszcze inny spektakularny jubileusz – bo przecież w tym roku pochodząca z Walii wokalistka świętuje pół wieku aktywności zawodowej na scenie!
Gaynor Hopkins-Sullivan – bo tak naprawdę nazywa się Bonnie Tyler – na scenie Sport Areny pojawiła się niemal co do minuty względem zapowiadanej godziny rozpoczęcia występu. Halowy zegar wskazywał dokładnie 19.03, gdy towarzyszący blondwłosej artystce muzycy zaczęli grać pierwsze takty do „Have You Ever Seen the Rain?”. Historia tej piosenki sięga 1971 roku i grupy Creedence Clearwater Revival, ale trzeba przyznać, że Bonnie wykonuje ją niewiele krócej. Na singlu urodzona w Skewen piosenkarka wydała ten numer w 1983 roku i chyba tylko wersja Roda Stewarta jest jeszcze mocniej zakorzeniona w świadomości fanów. A wypada wspomnieć, że w międzyczasie po tę kompozycję sięgali jeszcze m.in. Joan Jett & The Blackhearts, Bon Jovi, Bruce Springsteen, Smokie, Imagine Dragons, Matchbox Twenty, Spin Doctors, a nawet… Boney M. Wyróżnić się na tle takich tuzów wcale nie było zatem łatwo, ale w Łodzi znów przekonaliśmy się, że jest to kawałek po prostu idealnie wpisujący się w stylistykę Walijki.
Francuska nostalgia sprzed pół wieku
Drugim numerem w Sport Arenie też był cover. Bo tym razem Bonnie zaśpiewała „Hide Your Heart” z dorobku Kiss. Choć trzeba podkreślić, że historia tego numeru jest wyjątkowo zagmatwana i… to Bonnie była pierwszym wykonawcą, który go rozpowszechnił! A wszystko dlatego, że panowie z Kiss pierwotnie odrzucili tę piosenkę po jej napisaniu w 1987 roku. I dopiero, gdy rok później numer stał się znany za sprawą mieszkającej obecnie w Swansea wokalistki, to Kiss wróciło do niego i wydało na singlu w 1989 roku. A żeby nie było zbyt prosto, to w tym samym roku swoje wersje zaprezentowali jeszcze światu: Ace Frehley (już po odejściu z Kiss), Molly Hatchet i Robin Beck. Każda z tych interpretacji różniła się od siebie, ale faktem jest, że to Bonnie okazała się największą wygraną dylematów Paula Stanleya i spółki. I całe szczęście, bo w jej wykonaniu ten kawałek cały czas ma w sobie to „coś”, co sprawia, że chce się do niego regularnie wracać. W Sport Arenie mieliśmy tego pierwszorzędny dowód!
Później 74-letnia piosenkarka zabrała nas na wyprawę do Francji. „Lost in France”, czyli liryczna soft-rockowa ballada z zauważalnym folkowym kolorytem, to pierwszy duży hit Bonnie na rynku europejskim. Hit, który w 1976 roku ugruntował jej pozycję w branży, jeszcze przed światowym sukcesem „It’s a Heartache”. – Byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką, miałam dopiero 26 lat – kokietowała publiczność wokalistka, zapowiadając utwór. A gdy zaczęła śpiewać, w hali momentalnie zapanował nastrój nostalgii wywołanej melodią oraz przywoływaną w tekście historią romantycznej przygody, która zdarzyła się w czasie podróży po Francji.
Optymizm prosto z serca
Następnym numerem był… następny cover. „To Love Somebody” to przecież dzieło braci Gibb, bardziej znanych jako Bee Gees. Chociaż akurat w naszym kraju większość pewnie lepiej kojarzy wersję w wykonaniu Michaela Boltona. Kto jednak uważnie wsłucha się w oba wykonania, raczej zgodzi się, że głos Bonnie nadaje temu utworowi dodatkowej głębi emocjonalnej. Sam tekst też nie należy przy tym do błahych, gdyż mówi przecież o bezinteresownej miłości, która pozostaje niespełniona. Nie wiem, jak było kilka dni wcześniej w Gdańsku, ale w Łodzi ten kawałek poruszył i jednocześnie wzruszył bardzo wielu fanów.
Sentymentalny nastrój nie potrwał jednak zbyt długo, gdyż następnym numerem było znacznie żywsze „The Best Is Yet to Come”, czyli tytułowy numer z ostatniej jak na razie płyty artystki. Nie jest to może żadne arcydzieło, które studenci akademii muzycznych będą podczas zajęć rozkładać na czynniki pierwsze, ale trudno mu też cokolwiek zarzucić. Ot, taki typowy radiowy pop-rock z mocnym rytmem i optymistyczną aranżacją. Bo i przesłanie jest na wskroś optymistyczne: trzeba wierzyć, że najlepsze dopiero nadejdzie i pod żadnym pozorem nie wolno się poddawać. A autentyzm przekazu wzmacnia fakt, że Bonnie wydała tę piosenkę, mając równo 70 lat. Jakby sama sobie chciała przypomnieć i przekazać, co jest szczególnie ważne na takim etapie życia.
Fot. Radosław Żydowicz
Chrypka, która porusza tłumy
Po najmłodszej kompozycji z całej setlisty setki smartfonów poszły w górę – jakby na komendę. W Sport Arenie nie padły jednak żadne rozkazy, a po prostu Bonnie… zaczęła śpiewać jeden z tych trzech utworów, na które jej fani zawsze czekają najbardziej. „It’s a Heartache” w Łodzi – jak niemal wszędzie – został wykonany do spółki z publiką. Widać było, że wokalistka jest bardzo zadowolona z postawy takiego oto chóru i jakby w podzięce starała się maksymalnie wyciągać poszczególne dźwięki. W efekcie od samego słuchania tej wyjątkowej chropowatości głosu człowiek miał wrażenie, jakby to jego miało zaraz rozboleć gardło… Głośne i długie brawa na koniec były w tym przypadku oczywistością!
Przejmująco wybrzmiała również ballada „Notes From America”, będąca swoistym zbiorem obrazów z życia Stanów Zjednoczonych z końca lat 80. I bynajmniej nie chodzi tu wcale o słynny „amerykański sen”… Wręcz przeciwnie, Bonnie z typową dla siebie surowością zaśpiewała o licznych kontrastach między wspomnianym „american dream” a rzeczywistością. O monotonii, zmęczeniu, poczuciu zagubienia, samotności, tęsknocie – a wszystko to w niespełna pięć minut. No cóż, grunt to mieć zdolnego tekściarza u boku!
Całkowite zaćmienie
Przed kolejnym utworem artystce zebrało się na garść osobistych wspomnień. Mówiła o licznej rodzinie, w której wzrastała (pośród trzech sióstr i dwóch braci), o trudach dorastania w południowej Walii, o niełatwym procesie przebijania się w muzycznym show-biznesie z prowincji na salony i o tym, jaką rolę odgrywa w naszym życiu przeznaczenie. Wszystko po to, aby za moment dać kolejny wokalny popis i zafundować widowni kolejną porcję emocji sięgających głęboko pod skórę. „Straight From the Heart” to w oryginale oczywiście jeden z największych przebojów Bryana Adamsa, ale wersja Bonnie Tyler powstała w bardzo zbliżonym czasie i też liczy już sobie ponad cztery dekady. Ciężko jej zatem odmówić prawdziwości wydźwięku i naturalności…
W dalszej kolejności doświadczona rockmenka zaprezentowała „Yes I Can”, dzięki czemu mieliśmy sposobność nieco lepiej poznać jej „jaśniejsze”, bardziej pogodne oblicze. Po tym singlu z początku lat 90. Bonnie wzięła się za nieco spokojniejsze „Flat on the Floor”. I jak to u niej, wyszło elegancko i z klasą. A następnym punktem programu był numer, od którego nazwę wzięła cała obecna trasa. „Total Eclipse of the Heart” na samym tylko YouTubie wyświetlone zostało ponad 1,2 miliarda razy (o czym artystka nie omieszkała z dumą wspomnieć), więc nic dziwnego, że aplauz w hali był jeszcze większy niż przy „It’s a Heartache”. Ale to jeden z tych numerów, które za każdym razem wywołują dreszcz na plecach. W końcu „zaćmienie serca” nie może odbyć się niezauważone, prawda?
Hit zabrany wampirom
W tym miejscu warto przypomnieć, że z wylansowaniem „Total Eclipse…” również wiąże się bardzo interesująca historia. Bo w oryginalnym zamyśle Jima Steinmana, autora piosenki, jako „Vampires in Love”
miała to być część… rockowej opowieści o wampirach. Dramatyczna, gotycka ballada o namiętności i nieśmiertelnej miłości dopiero za sprawą Bonnie nabrała kształtu, w jakim znamy i kochamy ten kawałek. Co ciekawe, kilka lat później Steinman wrócił do pierwotnej koncepcji i wykorzystał motyw wampirów w musicalu Tanz der Vampire, gdzie „Total Eclipse of the Heart” pojawia się w przetworzonej formie jako „Totale Finsternis”.
Gdy już nieco ochłonęliśmy po wyprawie do krainy mrocznej, ciemnej emocjonalności, Bonnie podarowała nam kolejny przebój z albumu „Faster Than the Speed of Night” – tym razem ten tytułowy, który zarazem jest również jednym z najczęściej granych podczas koncertów. Wysłuchanie tych sześciu minut rockowego pędu, typowego dla połowy lat 80., było czystą przyjemnością. Zresztą wspomniany krążek to jedna wielka kopalnia przebojów, bo to na nim były przecież też zawarte opisywane już wcześniej hity takie jak „Have You Ever Seen the Rain?” i „Straight from the Heart”. Przy takim natężeniu świetnych numerów zupełnie zrozumiałe jest, iż płyta – będąca piątą w dorobku Bonnie – od razu w chwili pojawienia się na rynku wiosną 1983 roku stała się numerem jeden na brytyjskiej liście wydawnictw długogrających (UK Album Chart).
Hołd dla Tiny
Ostatnim kawałkiem z podstawowej części setlisty był w Łodzi numer „The Best”. Tytuł jakby znajomy, choć kojarzymy go zupełnie z kimś innym, nieprawdaż? Skojarzenia z „Simply The Best” i Tiną Turner są tu jak najbardziej na miejscu, choć tym razem to nie Bonnie skorzystała na pomyśle Amerykanki, a odwrotnie. Zmiana tonacji i dodanie kilku elementów, w tym tzw. mostu, sprawiły, że to wersja pochodzącej z Tennessee gwiazdy do dziś jest hymnem wielu ceremonii sportowych. – Ona była inspiracją dla całej rzeszy piosenkarek. Miała swoje lata, ale i tak byłam zdruzgotana informacją o jej odejściu. Teraz to dla niej ten kawałek, ona po prostu była i jest najlepsza – przyznała Tyler w Sport Arenie, dedykując wykonanie piosenki jednej ze swych idolek.
W stronę następnej idolki Walijka „ukłoniła się” przy okazji pierwszego z bisów. Kawałek „Turtle Blues” ma status ukrytego skarbu w katalogu piosenek Bonnie, bo wyłamuje się z nurtu pop-rockowych kompozycji, będąc za to cudownym przykładem surowego bluesa. A w takim kanonie niedoścignionym wzorem pozostaje przecież Janis Joplin. I to właśnie ona w drugiej połowie lat 60. oczarowała świat tą kompozycją (wraz ze swoją ówczesną grupą Big Brother & the Holding Company). Wysłuchanie tej piosenki w Atlas Arenie było genialnym przeżyciem, zwłaszcza że poza szorstkim wokalem Tyler (tu brzmiał, hm, jeszcze bardziej szorstko) mogliśmy podziwiać też efektowną solówkę Matta Priora, który z niezwykłą lekkością odgrywał kolejne akordy trzymając gitarę… za głową. Ta piosenka była też dla Bonnie okazją do przedstawienia widzom całego swojego zespołu. Na chwilę gwiazda zaprosiła też wtedy zza kulis na scenę swojego męża Roberta Sullivana. Patrząc na realia obecnego show-biznesu aż trudno uwierzyć, że ta para jest małżeństwem od ponad pół wieku, czym zresztą Bonnie nie omieszkała się pochwalić i to podkreślić.
Fot. Radosław Żydowicz
Bohater potrzebny od zaraz
No i na finał było jeszcze to, co być musiało. Epickie „Holding Out for a Hero”, gdy nikt już nie siedział, a pod sceną zapanował taki żywioł jakby średnia wieku na widowni nie wynosiła 50, a co najwyżej 20 lat. Co tu dużo pisać, to była piękna kropka nad „i” całego wieczoru. Zgodnie z zapowiedziami dostaliśmy występ z gatunku – co piosenka, to przebój. I jeśli miałbym na coś pomarudzić, to tylko na brak jeszcze jednego utworu Bonnie, który bardzo lubię: „If You Were a Woman (And I Was a Man)”.
Dopiero po powrocie ze Sport Areny puściłem sobie fragmenty nagrania z Warszawy sprzed 14 lat. Różnicę w sile głosu słychać wyraźnie, ale i tak charakterystycznej chrypki może pozazdrościć Bonnie wiele koleżanek po fachu. Już nie tak dynamiczna na scenie jak kiedyś, przede wszystkim ze względu na problemy z biodrem, ale wciąż z wyczuwalną rockową pasją. W Łodzi potwierdziła, że mimo upływu lat jest ikoną gatunku power ballad, łącząc dramatyczny wokal z epickimi aranżacjami instrumentalnymi i rockowymi riffami. I że dziesiątki milionów sprzedanych płyt na całym świecie i dziesiątki fantastycznych muzycznie kooperacji nie wzięły się znikąd.
Tego było nam trzeba
Na koniec jeszcze parę słów o Sport Arenie jako obiekcie koncertowym. Patrząc przez pryzmat tegorocznych wydarzeń z udziałem Chrisa Normana i Bonnie Tyler całkowicie przychylam się do opinii, że sali o takiej kubaturze brakowało na potrzeby widowisk rozrywkowych. Bo o ile nikt nawet nie zakładał, że wspomniani artyści zapełnią Atlas Areną, o tyle ich przeboje wciąż przyciągają więcej ludzi niż są w stanie pomieścić największe łódzkie kluby muzyczne. A gdy dodać do tego porządne zaplecze logistyczne (pojemne parkingi oraz dogodne połączenia pociągiem, autobusem i tramwajem), a także całkiem niezłą akustykę, to niechybnie wychodzi, iż takie miejsce na koncertowej mapie Łodzi jak najbardziej ma rację bytu. I przyznam, że chętnie znowu wybiorę się tam jako słuchacz przy najbliższej okazji.
Reasumując: Sport Arena udowodniła, że potrafi być miejscem wielkich muzycznych przeżyć, a Bonnie Tyler — że czas może odebrać dynamikę, ale nigdy charyzmy. Bo rockowa dusza nie zna metryki!












