Gdyby ktoś zupełnie niezorientowany pojawił się przypadkowo w Atlas Arenie podczas utworu „F.T.M.O” w ostatni piątek marca, mógłby pomyśleć, że trafił w sam środek koncertu gwiazdy światowego formatu. Sześciu muzyków czerpiących radość z każdej minuty widowiska, wypełniona po brzegi hala rozentuzjazmowanych fanów, efektowna gra świateł, niezwykle oryginalna konstrukcja sceny głównej, dodatkowa scena pośrodku widowni, opuszczany podest łączący obie sceny (i pozwalający na jeszcze bliższy kontakt z publicznością), a do tego angielski tekst pełen emocjonalnego przekazu – tak właśnie prezentowała się Coma przed łódzką publicznością. Co najważniejsze, niesamowite przeżycia towarzyszyły nie tylko tej jednej piosence, ale w każdej z 25, które usłyszeliśmy – z tą jedynie różnicą, że wszystkie pozostałe były już wykonane w języku polskim.

Nic zatem dziwnego, że słowo „marzenie” było przez Piotra Roguckiego odmienione tego wieczoru przez wszystkie możliwe przypadki. Charyzmatyczny wokalista wielokrotnie w czasie widowiska podkreślał, że ten występ to dla niego i jego kompanów właśnie takie spełnienie marzeń jeszcze z czasów nastoletnich, gdy dopiero zaczynała się ich przygoda z muzyką. Nie zabrakło też nawiązań do tego, że Atlas Arena jest miejscem tym bardziej szczególnym, iż to w pobliskim technikum elektrycznym na dobre skrzyżowały się drogi członków zespołu, a co więcej – kilkaset metrów stąd, w nieistniejącym już klubie Dekompresja, odbył się ich pierwszy koncert. Nic zatem dziwnego, że „Roguc” apelował do fanów, aby brali przykład i również nie bali się marzyć. Ze strony niespełna 47-letniego piosenkarza pojawiło się nawet coś w rodzaju pracy domowej – każdy z uczestników po powrocie do domu miał przed snem pomyśleć o czym tak naprawdę marzy. Bo, jak widać było na załączonym obrazku, wszystko zaczyna się od marzeń…

Fot. Radosław Żydowicz

Tak naprawdę w tym koncercie wszystko było „wymarzone” i nawet największym malkontentom trudno znaleźć jakiś słabszy punkt. Łączny czas wspólnej zabawy? Trzy godziny i 15 minut – takiego wyniku nie powstydziłby się nawet sam legendarny Bruce Springsteen. Ilość piosenek? 26 – czyli średnio o połowę więcej niż zazwyczaj słyszymy na koncertach. To – dodajmy – z kolei oznaczało, że Rogucki z kolegami mogli zaserwować nie tylko największe hity, ale i sięgnąć po rzadziej odgrywane na żywo kawałki. Nowe aranżacje i goście specjalni? Nie ma sprawy. Wyciągnięte z mocno już zakurzonych nośników pamięci (i to bynajmniej nie cyfrowych) archiwalne nagrania z różnych istotnych dla zespołu momentów? Ależ oczywiście, że też były wyświetlane na gigantycznych telebimach!

Ale o tym, że Re-Start w wykonaniu Comy zapowiada się wyjątkowo, wiadomo było od samego początku. Zespół, po pięcioletniej przerwie od wspólnego muzykowania i świetnie przyjętych kilku ubiegłorocznych występach festiwalowych oraz mini-trasie „Comeback Tour”, piątkowe wydarzenie zapowiadał jako „grę o wszystko” i całość skrupulatnie zaplanował w konwencji rozgrywki komputerowej, co już samo w sobie stanowiło ciekawą odmianę wobec innych ogłoszeń koncertowych. Stęsknieni fani docenili ten fakt i błyskawicznie podjęli „wyzwanie”. Najpierw w ekspresowym tempie wykupili wszystkie bilety, a w dniu koncertu stawili się na miejscu z dużym wyprzedzeniem, czego dowodem był brak jakichkolwiek wolnych miejsc parkingowych w promieniu kilometra od hali. Nikt nie chciał ryzykować spóźnienia, jakby przeczuwając, że będzie jak u Hitchcocka – najpierw swoiste trzęsienie ziemi, a potem napięcie będzie już tylko narastać.

Sprawdziło się co do joty, bo po efektownym intro usłyszeliśmy „Leszka Żukowskiego”, czyli utwór-ikonę: numer jeden z pierwszej płyty, który na liście przebojów lokalnej rozgłośni dominował przez mniej więcej pół roku. Biorąc pod uwagę, że jesienią minionego roku piosenka była grana jako ostatnia lub przedostatnia, to było prawdziwe „wejście z drzwiami” w łódzki koncert. Po tej dziesięciominutowej muzycznej uczcie na otwarcie Atlas Arenę zdominował kolor czerwony, co niechybnie oznaczało, że przyszła pora na „0Rh+” – pierwszego tego wieczoru przedstawiciela tzw. Czerwonego Albumu, piątego w dyskografii, który pojawił się na rynku na początku poprzedniej dekady.

Fot. Radosław Żydowicz

Przy trzeciej piosence klimat w hali ponownie uległ zmianie – tym razem na telebimach zagościły sugestywne biało-czarne wizualizacje, a zespół sięgnął po „Trujące Rośliny”, czyli kawałek z trzeciej płyty, dwupłytowego albumu koncepcyjnego zatytułowanego „Hipertrofia”. Kto po tej piosence spojrzał na zegarek, z niedowierzaniem przecierał oczy, że minęło już prawie pół godziny widowiska… A to – jak się okazało – nie była nawet połowa pierwszego z trzech leveli (poziomów), które grupa przygotowała na ten wieczór. Przed „Prostymi Decyzjami” każdy z muzyków został przedstawiony na telebimie przy pomocy komputerowo wygenerowanych wizerunków, ale już słowa Roguckiego zachęcające do owacji dla nich były jak najbardziej pełne życia. Potem lider Comy przypomniał jeszcze, że ten wieczór to nic innego jak pomnażanie energii publiczności przez niego i kolegów, z którymi zaczął grać niespełna trzy dekady temu. I jakby dając przykład, samemu coraz żwawiej przemieszczał się po scenie. Gdyby komuś było mało wrażeń, to na wszelki wypadek zespół na finał tej piosenki postanowił jeszcze zasypać publiczność ogromną ilością konfetti – jak się bawić, to się bawić…

Później usłyszeliśmy najkrótszy kawałek z całej setlisty – „Na Pół”. Najkrótszy, choć z perspektywy publiczności – zwłaszcza tej zgromadzonej na płycie – jeden z najbardziej intensywnych, bo przez blisko całe dwie i pół minuty w Atlas Arenie obserwowaliśmy las rytmicznie machających podniesionych rąk. Następnie zespół uraczył nas piosenką „Uspokój się”, a co bardziej odważni fani na płycie rozpoczęli tzw. stage diving – unosząc się na rękach osób będących przed nimi, ruszali pod samą scenę. Gdy ucichły ostatnie akordy i na hali zapanowała całkowita cisza, Rogucki wykorzystał ją na moment refleksji. – Czasem nawet najbliżsi ludzie dochodzą do wniosku, że nie chcą mieć już ze sobą nic wspólnego. Czasami też tylko nasze ego nie pozwala nam wzajemnie sobie czegoś wybaczyć. A życie cały czas biegnie swoim tempem i w pewnej chwili robi się już za późno. Dlatego pomyślcie teraz o kimś, z kim można by się pogodzić albo kogo wam teraz brakuje. I zadedykujcie mu piosenkę „Spadam” – poprosił frontman Comy.

Atmosfera totalnej zadumy w mig opanowała Atlas Arenę, a całości przejmującego przekazu dopełniły odpowiednio dobrane obrazy na telebimach i gitarowe solo na koniec. Jak trudno jest sobie wyobrazić pierwszą płytę Comy bez „Spadam”, tak jeszcze trudniej bez tytułowego „Pierwszego Wyjścia z Mroku”, który według piątkowego scenariusza stanowił zakończenie „Levelu 1”. Charakterystyczne oko, widniejące na okładce krążka, nadzorowało czujnie z telebimów całą zabawę, a pod sam koniec Rogucki zaprosił dodatkowo towarzystwo spod sceny do zrobienia „młyna”. W tym czasie spod dachu hali zaczął się opuszczać wspomniany na wstępie podest i po chwili szczęśliwcy stojący najbliżej mogli dosłownie z najbliższej odległości podziwiać popisy gitarzystów oraz jeden z wielu scenicznych tańców wokalisty.

Na początku „Levelu 2” Rogucki wymownie uprzedził wszystkich, że „teraz będzie ostro”. I było! Najpierw wspólnie wyklaskana i wręcz wykrzyczana „Transfuzja” – z nawiązaniem do tego, co latem działo się na Pol’and’Rocku. Później odbyła się swoista kontrola wytrzymałości stanu podłogi Atlas Areny, czyli odśpiewanie i odskakanie równie energetycznego „Skaczemy”. – Macie jeszcze siłę? – dopytywał w międzyczasie „Roguc”, choć były to raczej pytania retoryczne, bo nikt na widowni nie zamierzał odpuszczać wspaniałej zabawy.

Fot. Radosław Żydowicz

Przed następnym utworem w hali zrobiło się na moment niemal zupełnie ciemno, a za moment zobaczyliśmy muzyków z zapalonymi czołówkami na głowach. I już było wiadomo, że czeka nas kolejny na wskroś unikatowy fragment koncertu. Psychodeliczne dźwięki, hipnotyczne ruchy Roguckiego na całej długości podestu i czarno-białe efekty na telebimach sprawiały, że „Schizofrenię” w tym wydaniu każdy zapamięta na długo. A już na pewno ci, na ręce których Rogucki rzucił się pod koniec z kamerą w dłoni. Jeśli z tego koncertu powstanie płyta DVD (a wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak się stało – sądząc po latających po hali dronach i pracującym bez chwili wytchnienia wysięgniku dla kamery), to ujęcia z tłumu, które na żywo dostarczała kamera w dłoni piosenkarza, będą bez wątpienia absolutnym „must see”.

W trakcie „Angeli” w Atlas Arenie znów zrobiło się znacznie jaśniej za sprawą świateł umieszczonych po bokach podestu. Rogucki natomiast z wytrzymałością godną maratończyka pokonywał po nim kolejne metry, nieustannie nakręcając przy tym fanów do nieustającego szaleństwa w najlepszym tego słowa znaczeniu. A gdy skończył śpiewać, w hali znowu zapanował całkowity mrok. Tym razem po to, aby wzrok wszystkich skierować na telebimy, gdzie pojawiły się materiały wideo z początkowego okresu działalności grupy. Tenże seans, wypełniony treściami o bezcennej już teraz wartości, płynnie przeszedł w „Deszczową Piosenkę”, a na telebimach tym razem pośród ujęć muzyków zagościła Łódź w czarno-białej odsłonie.

Zabawa trwała, spełnianie marzeń też, więc zespół stwierdził, że pora, aby nieco podroczyć się z publicznością i po zakończeniu piosenki w hali zrobiło się zupełnie jasno, a na telebimach pojawiło się hasło doskonale znane wszystkim miłośnikom gier komputerowych: game over (koniec rozgrywki). Rogucki zaczął się żegnać i dziękować, ale raczej nikt nie wziął jego słów na poważnie. I słusznie, bo już po chwili na scenie wraz zespołem pojawił się pierwszy z gości specjalnych – Tomasz Lipiński wykonał z grupą „Nóż” z repertuaru Illusion. Gromkie „Lipa, Lipa” z trybun, skandowane na koniec, wskazywało na to, że pochodzący z Trójmiasta muzyk jest idolem nie tylko dla „Roguca” i pozostałych członków Comy…

„Level 2” powoli zbliżał się do finiszu, lecz temperatura w hali nie malała nawet o pół stopnia. Wręcz przeciwnie, wydawało się, że cały czas rośnie, czego odzwierciedleniem był nastrój panujący podczas „Tonacji”. A po niej na scenę wkroczył drugi z zaproszonych specjalnie na ten wieczór gości – Krzysztof Zalewski. Przepełnione ekspresją show duetu „Zalew” i „Roguc” podczas zaprezentowania „Systemu” to zdecydowanie też jeden z tych momentów, które trudno będzie zatrzeć w pamięci po Re-Starcie.

A kiedy grafiki na telebimach oznajmiły wszystkim, że oto zaczynamy „Level 3”, na scenę wkroczyła zjawiskowa Mery Spolsky. Między nią i Roguckim również czuć było niesamowitą sceniczną chemię, dzięki czemu „Lajki” brzmiały jak chyba nigdy dotąd. Oczywiście ogromna też w tym zasługa publiczności, co na koniec doceniła wywodząca się ze stolicy artystka. – Zamieniłabym każdy lajk i każdy komentarz na to, aby móc przeżyć coś takiego jeszcze raz – przyznała, żegnając się przejęta z łódzkimi fanami. Nieco dla wyciszenia po „Lajkach” mieliśmy kolejną retrospekcję i zbiór filmików z zagranicznych – tak dla odmiany -wojaży Comy. A to było idealnym wstępem do przywoływanego już na początku „F.T.M.O.”.

Po odegranym w niebieskiej scenerii utworze, będącym częścią ścieżki dźwiękowej filmu „Skrzydlate świnie”, Atlas Arena spowiła się w żółto-pomarańczowe barwy. Bo takie najlepiej pasowały do klimatu kawałka „Popołudnia bezkarnie cytrynowe”. Po nich grupa zagrała utrzymany w nieco hip-hopowym klimacie „Parapet”, a Rogucki wyśpiewywał kolejne frazy z podestu, który tym razem zawieszony był wysoko nad publicznością, gdzieś na środku między dachem a podłogą.

– Gdy stąd wyjdziecie, chcieliśmy, abyście czuli swoją siłę, energię i moc. I żebyście ponieśli ją w świat tak długo, jak tylko się da. Nie wszyscy jesteśmy zadowoleni ze świata, w którym żyjemy. Ale ten świat został stworzony przez ludzi, czyli przez nas. Zatem, aby nam się podobał, sami musimy tego chcieć i to zrobić. Mam nadzieję, że znajdziecie w sobie właśnie taką siłę – takimi słowami Rogucki zwrócił się do fanów przed „Magdą”. Sądząc po sile braw, jego słowa trafiły na podatny grunt. I stanowiły znakomity wstęp do ostatniego fragmentu zasadniczej części koncertu. Po „Magdzie” dostaliśmy „Za chwilę przestaniemy świecić”, a na telebimie sylwetka „Roguca”, którego głos brzmiał równie mocno jak na początku, przemieniła się w błękitno-turkusowy, fluorescencyjny kształt rodem wprost ze statku kosmicznego. A na finał Coma poczęstowała nas czymś, czego już dawno nie mieliśmy okazji od niej smakować. Mowa o „Listopadzie”, który stanowił więcej niż godne zwieńczenie dotychczasowego występu. Co znamienne, panowie zaczęli od kawałka trwającego 10 minut i skończyli piosenką podobnej długości. Aż chciałoby się rzec – jaka to miła odmiana od tego, co serwują nam niektóre stacje radiowe, które w tym czasie potrafią puścić trzy, a niekiedy nawet cztery utwory…

Najdłuższy numer wciąż był jednak przed nami. Kiedy na telebimach został wywołany „Level Final” i strumień światła zaczął niespieszno kierować się w stronę sceny, publiczność już po pierwszych taktach rozpoznała, że teraz będziemy mieli do czynienia z „Zaprzepaszczonymi siłami wielkiej armii świętych znaków”. Co tu się dużo rozpisywać – klasyka gatunku i tyle. Zupełnie jak zapowiedziane zaraz po tym

„Los cebula i krokodyle łzy”, które podbijały listy przebojów 13 lat temu. Czyli całe jedno pokolenie słuchaczy wstecz. Swoją drogą, imponujący to był widok, gdy po jednej z piosenek Rogucki poprosił o podniesienie rąk tych, którzy przybyli na Comę po raz pierwszy w życiu. Chyba każdy artysta, mając taką przerwę w tworzeniu, chciałby wtedy zobaczyć tyle dłoni w górze. I niech to będzie motywacja dla całej szóstki, aby niebawem usiąść i przygotować całkiem nowe kawałki – bo jest dla kogo i wcale nie chodzi jedynie o weteranów, pamiętających czasy Dekompresji (w tym piszącego te słowa).

Było pięknie, ale – nie bójmy się tego określenia – muzyczna duma Łodzi nie mogła na tym poprzestać. Kto zna chociaż pobieżnie twórczość Comy, ten wiedział, że przed wyjściem do domu powinien usłyszeć jeszcze jeden utwór bedący wizytówką grupy. – Sto tysięcy, sto tysięcy – z każdą sekundą niosło się coraz głośniej po hali i nikt tu nie miał na myśli wysokości gaży dla muzyków. Presja trybun przyniosła skutek, bo doczekaliśmy się „Stu tysięcy jednakowych miast”. Mimo upływu lat, tekst tego utworu cały czas pozostaje aktualny, a melodia – tak samo chwytliwa. I aż trudno uwierzyć, że ten kawałek z debiutanckiego krążka nigdy nie doczekał się oficjalnego teledysku i nigdy też nie pojawił się jako singiel. Ale być może w tym właśnie tkwi również jego magia…

– Ten wieczór możemy zaliczyć do udanych – rzucił z uśmiechem na koniec Rogucki. I choć o gustach ponoć nie wypada dyskutować, to w tej akurat sytuacji trudno o jakąkolwiek polemikę. Mało tego, bez większego ryzyka przyznamy – używając języka najmłodszej widowni – iż byliśmy świadkami czegoś, co śmiało można określić jako „sztos”!

Bartek Król – Z wykształcenia prawnik, z zawodu – dziennikarz. W mediach w różnych rolach od przeszło dwóch dekad. Jego największą pasją są podróże – odwiedził dotąd blisko 50 krajów świata i nie może doczekać się kolejnych wypraw. Koncertów trudno już mu się doliczyć, ale na pewno „było ich ponad trzysta”. Płyty przesłuchuje między innymi podczas biegania – często można go spotkać na trasach Łodzi i regionu. Najbardziej lubi mroczne i dość ciężkie brzmienia, ale z entuzjazmem potrafi też wsłuchać się w artystów wykonujących zupełnie inną muzykę.