Kiedy dni robią się coraz krótsze, a słońca na niebie coraz mniej – gdy jak co roku o tej porze mrok przeważa nad światłem – warto wrócić pamięcią do wyjątkowego koncertu, który pod koniec października zgromadził w Atlas Arenie tłum miłośników prawdziwie rockowego grania. I po raz kolejny pokazał wszystkim niedowiarkom, że niemożliwe nie istnieje – także w sferze muzycznej. Oto bowiem dwie legendy polskiej sceny – Piotr Rogucki i Katarzyna Nosowska – w spektakularny sposób zrealizowali swoje plany.
Muzyczny eksperyment
Ani Roguckiego, wieloletniego lidera grupy Coma i uczestnika wielu innych projektów – na czele z duetem Karaś/Rogucki, ani Nosowskiej – wieloletniej wokalistki zespołu Hey i także uczestniczki różnych innych projektów – w tym Męskiego Grania – nie trzeba zanadto przedstawiać żadnemu fanowi polskiego rocka. Od lat 90. oboje wyznaczali muzyczne trendy i kiedy tylko pojawiła się informacja, że łączą siły w nowym przedsięwzięciu, było jasne, że czeka nas coś, czego dotąd na rodzimej scenie nie słyszeliśmy i nie oglądaliśmy.
Nie będzie przesadą sformułowanie, że Rogucki i Nosowska – wraz z zaproszonymi przez siebie gośćmi – po kilku miesiącach przygotowań poddali dobrze sobie skądinąd znaną publiczność wyjątkowemu eksperymentowi. Zamiast bowiem zwyczajowej formuły: my śpiewamy, wy słuchacie, udało im się wykreować widowisko, w którym każda osoba z widowni mogła się poczuć jego współtwórcą. Wszystko za sprawą dobrodziejstw nowej technologii – w wyznaczonych momentach fani mieli realny wpływ na przebieg koncertu. I choć trasa „Światło i MRock” z dość podobną setlistą odwiedziła kilka największych polskich miast, to każde z tych widowisk różniło się od siebie właśnie dzięki wyborom dokonywanym w czasie rzeczywistym na widowni.
Dwa światy do wyboru
Na czym w praktyce polegała opisywana interaktywność? Otóż do dyspozycji widzów były piosenki w dwóch wersjach aranżacyjnych – „świetlnej” (jaśniejszej, bardziej subtelnej) oraz „mrocznej” (cięższej, bardziej dramatycznej). I gdy tylko przez głośniki i na telebimach pojawiał się odpowiedni komunikat wszyscy chętni w Atlas Arenie mogli we wskazany sposób wyrazić, jaki wariant wykonania wolą. I ochoczo z tego korzystali. Zwłaszcza że w parze z warstwą dźwiękową szła oprawa wizualna – albo efekty świetlne były żywsze, bardziej radosne i optymistyczne, albo dominowała w nich melancholia i swoisty niepokój.
W Łodzi – co raczej było do przewidzenia – w błyskawicznych głosowaniach dominował mrok. Ale po kolei… Ponad dwugodzinne show zaczęło się od wspólnego wykonania przez Piotra i Katarzynę utworu „Creep” z repertuaru Radiohead. Piosenka, będąca pewnego rodzaju hymnem wszystkich tych, którzy czują się inni i szukają swojego miejsca w świecie, z miejsca wywołała ciarki wśród publiczności. „Creep” to niekwestionowany klasyk z początku lat 90., ale w programie wydarzenia znalazło się także miejsce dla kawałków znacznie rzadziej puszczanych przez stacje radiowe. Takich jak choćby „Hella Good” z dorobku No Doubt, który to numer Nosowska z wrodzoną sobie charyzmą wykonała jako następny.
Fot. Radosław Żydowicz
Telefony prosto z mroku
Później w Łodzi przyszła pora na piosenkę… powstałą w Łodzi. Kawałek „Spadam” to jeden z największych hitów „Roguca” i jego kolegów z Comy, ale tym razem mogliśmy przekonać się, jak poradzi sobie z nim głos wywodzący się z Pomorza Zachodniego, bo stamtąd przecież pochodzi Kasia Nosowska. Sama zainteresowana nie kryła przy tym, że z oczywistych względów właśnie ta piosenka stresuje ją najbardziej z całego zestawienia. Ale mimo obaw, 54-letnia wokalistka poradziła sobie z nim bez najmniejszych zastrzeżeń. Ba, rodzima publiczność Comy wydawała się być zachwycona przedstawioną interpretacją.
Aż wreszcie nadeszła chwila pierwszych decyzji. Z wykorzystaniem smartfonów i wyświetlonego na telebimach kodu QR widownia mogła dać wyraz temu, co „mówi jej instynkt” i „wskazać rodzaj energii, która wypełni przestrzeń”. Padło na Mrok, a co za tym idzie „Telefony” nieodżałowanej Republiki zostały odegrane i odśpiewane w nieco wręcz psychodelicznym wydaniu. I tu od razu należało pokłonić się dwóm obecnym na hali aranżerom. Tak Michał „Fox” Król, jak i Paweł Cieślak spisali się bowiem kapitalnie, opracowując poszczególne warianty piosenek składających się na całość widowiska.
Mroczna strona miłości
W kolejnym głosowaniu za pomocą kodu QR zwyciężyło Światło – pewnie z ciekawości, aby porównać klimat obu przygotowanych specjalnie na ten wieczór muzycznych kierunków. Teraz dla odmiany scena należała do Piotra i jego muzyków, którzy wznieśli się na wyżyny w przepełnionym emocjami coverze The Smashing Pumpkins zatytułowanym „Disarm”. Po nim byliśmy świadkami pięknego muzycznego rewanżu – Rogucki sięgnął po „List”, czyli kultowy kawałek Heya sprzed równo 30 lat. – Hey towarzyszył mi w muzycznym dojrzewaniu i później został już ze mną na lata – przyznał Rogucki tuż przed pierwszymi dźwiękami piosenki, a później wyśpiewał ją wers po wersie w bardzo przejmujący sposób. Co ciekawe, akurat przy tym utworze na scenie nie dominowała ani biel, ani czerń, a… ognista czerwień – zupełnie jak na okładkach pierwszych płyt szczecińskiej kapeli.
– Następny numer będzie mroczny, choć mówi o miłości. Bo bardzo wiele utworów o miłości to paradoksalnie kawałki przepełnione mrokiem – przewrotnie zapowiedział Rogucki. Tym razem nie miał jednak na myśli szlagieru sprzed lat, a całkiem współczesny: „Nie chcę prawdy” trójmiejskiej grupy Mjut. Był to chyba najmniej rozpoznawalny kawałek na całej setliście, ale na koniec i tak zebrał rzęsiste brawa. Z kolei jeśli chodzi o następne dwa utwory, to chyba nie było nikogo w całej Atlas Arenie, kto nie znałby przynajmniej ich refrenów.
Najsłynniejszy pasażer świata
Na scenie zjawił się bowiem pierwszy z zaproszonych gości – Kazik Staszewski, który najpierw zaczarował publikę śpiewając „The Passenger” Iggy’ego Popa, aby wkrótce po tym przejść do brawurowego wykonania „Celiny”. Wykonania spod znaku mroku, dodajmy, bo w międzyczasie publiczność po raz kolejny mogła określić własne preferencje w tej kwestii. Tak na marginesie, „Celina” to oczywiście utwór, który zdobył czołówki list przebojów dzięki Kultowi – głównej, choć rzecz jasna nie jedynej formacji Kazika. Warto jednak przypomnieć, że autorem tej piosenki był Stanisław Staszewski, ojciec 62-letniego obecnie wokalisty, który przyszedł na świat w Pabianicach, czyli raptem kilkanaście kilometrów od Atlas Areny.
Po występie Kazika znów mieliśmy świetlno-mroczny plebiscyt. Tym razem wystarczyło tylko unieść zapalony ekran telefonu albo… nie robić nic. W ciągu kilkudziesięciu sekund w hali zrobiło się całkiem jasno, ale i tak to okazało się za mało. „Mroczna” strona znów była górą, a wydany werdykt wpłynął na sposób wykonania przez duet Rogucki – Nosowska piosenki „W deszczu maleńkich żółtych kwiatów”, którą niespełna 20 lat temu nagrała grupa Myslovitz – jeszcze z Arturem Rojkiem przy mikrofonie. Współbrzmienie dwóch tak charakterystycznych głosów ponownie mogło się podobać, choć trudno byłoby obronić tezę, że był to jeden z kluczowych momentów koncertu.
Duch Kurta wiecznie żywy
Takowym bez cienia wątpliwości było za to wspólne wykonanie kolejnej piosenki. Poprzeczka ustawiona była wysoko, bo „Smells Like Teen Spirit” to przecież hymn wszystkich miłośników grunge’u, a pamięć o Kurcie Cobainie i Nirvanie nie słabnie mimo upływu lat. Co jednak Piotr i Kasia zrobili z tym numerem, to była absolutna petarda! Widok statecznych z pozoru 40- i 50-latków, energicznie podskakujących w rytm pod sceną, pozostanie jedną z wizytówek tego wieczoru. Od samych artystów też emanował zresztą ponadprzeciętny ładunek emocji. Cobain to przecież jeden z największych młodzieńczych idoli Nosowskiej, o czym wokalistka sama z przejęciem opowiadała ze sceny.
Po takim popisie główni bohaterowie wieczoru – i jego gospodarze zarazem – zafundowali sobie moment wytchnienia, a scenę w Atlas Arenie oddali muzykom z towarzyszących im tego dnia zespołów. Wykonanie w takim mocno oryginalnym składzie ballady „Do You Realize?” z dyskografii The Flaming Lips zostało ciepło przyjęte, co dla każdej z kilkunastu uczestniczących w tym osób musiało być nie lada przeżyciem.
Wejście… Dody
Później znów każdy mógł się wypowiedzieć na temat losów następnej piosenki. I to nawet dosłownie, bo tym razem czujniki zainstalowane w hali mierzyły poziom hałasu. Zasada była prosta – będzie cicho, będzie wersja świetlista. A jeśli szumy i szmery będą wyczuwalne, widzowie po raz kolejny dostaną mroczną aranżację. I tak właśnie się zdarzyło. Kasia Nosowska z pomocą towarzyszących jej instrumentalistów świetnie jednak odnalazła się w mrocznych zakamarkach „Song 2” grupy Blur.
A gdy skończyła, zapowiedziała drugiego z gości specjalnych. Gościa, który od kilkunastu lat z powodzeniem występuje solo, choć początek jego muzycznej drogi przypadł na nieco zapomnianą już dzisiaj grupę Virgin. Mowa oczywiście o Dorocie „Dodzie” Rabczewskiej, która na scenę w Atlas Arenie z miejsca wniosła dodatkowy ładunek energii i podniosła temperaturę w hali o kolejnych kilka stopni. Jak na Królową rodzimego show-biznesu przystało… 41-latka najpierw przedstawiła swoją wersję „What’s Up?” z repertuaru 4 Non Blondes, a chwilę potem uraczyła wszystkich mniej znaną aranżacją jednego z ostatnich swoich hitów. „Melodia Ta” w bardziej drapieżnej odsłonie – niż zazwyczaj pojawia się w rozgłośniach radiowych – od razu przywoływała w pamięci pierwsze większe hity Rabczewskiej (jeszcze pod szyldem Virgin) jak „Tylko Ty” czy „Mam tylko Ciebie”.
W kroplach listopadowego deszczu
Łódzka publiczność kolejny raz w tym roku pożegnała Dodę gromkimi brawami (zupełnie jak podczas urodzinowego koncertu latem na Błoniach), a od razu po tym znów wcieliła się w rolę jurora. Do rozstrzygnięcia było jednak coś diametralnie innego niż do tej pory – nie „typ” piosenki, a tytuł nadchodzącego utworu. Do wyboru były „Szare miraże” Maanamu i „Zaopiekuj się mną” Rezerwatu. Niespodzianki – przynajmniej dla mnie – nie było. Większość opowiedziała się za dziełem Marka Jackowskiego i Kory. Przepełniony wieloznacznościami tekst dawał tutaj dużą swobodę sceniczną Nosowskiej i Roguckiemu, z czego oboje skwapliwie – z korzyścią dla samego utworu – skorzystali. A Kora i Marek, jeśli tylko patrzyli gdzieś z góry, mogli być dumni, że ich piosenka nie tylko doczekała się kolejnej rewelacyjnej interpretacji, ale wciąż też wzbudza mnóstwo emocji pod sceną.
– Po tylu latach nauczyliśmy się analizować odgłosy z widowni i te zwiastują, że jest ok – zagadywał z uśmiechem do publiczności „Roguc” przed kolejnym numerem. Jak się za moment miało się okazać, zdecydowanie najdłuższym tego wieczoru. I jednym z najtrudniejszych technicznie. A przy tym jednym z najbardziej ulubionych – tak dla tych na scenie, jak i tych wokół niej. Brzmi jak wyzwanie, prawda? Ale wyzwania są przecież po to, aby je podejmować… I to najlepiej w mistrzowskim stylu. I coś takiego zadziało się właśnie w Atlas Arenie przez następnych ponad dziewięć minut. W moim odczuciu „November Rain” (dopisek, że to piosenka Guns’n’Roses wydaje się zbędny, ale na wszelki wypadek jednak zostawiam) stanowiło najbardziej magiczny fragment całego show. Przy wydatnym wsparciu swoich gitarzystów Rogucki sprawił, że na parę chwil myślami znów przenieśliśmy się do czasów, gdy prężnie działały wypożyczalnie płyt kompaktowych (których zawartość przegrywało się w domu na kasety magnetofonowe), najważniejszą muzyczną stacją telewizyjną wciąż było MTV, a na ulicach dominowały jeszcze Polonezy, Fiaty 125p i „maluchy”.
Fot. Radosław Żydowicz
Pamięci maestro Davida
Ikoniczny numer Gunsów mógłby być świetnym finałem całego wieczoru, ale na szczęście scenariusz przewidywał inne rozwiązania. Dzięki temu mogliśmy raz jeszcze mogliśmy skorzystać z przywileju współkreowania zdarzeń na scenie. Zgodnie z wyborem większości, Piotr Rogucki zainterpretował „Moonage Daydream” Davida Bowiego podążając za blaskiem światła. I wyszedł z tego wzruszający hołd oddany wielkiemu mistrzowi. Brawo, ręce same składały się wtedy do oklasków!
Na sam koniec zasadniczej części występu Nosowska i Rogucki zostawili jeszcze jedną grunge’ową perełkę. A w zasadzie ogromną perłę w postaci „Would?” od Alice In Chains. Było energetycznie, chwilami wręcz diabolicznie – w sam raz na pierwsze pożegnanie. Bo po kilku minutach pojawili się znowu na scenie i sprezentowali nam jeszcze jeden fantastyczny upominek. Na bis ponownie usłyszeliśmy „Creep”, ale teraz dla odmiany w wersji akustycznej. Kameralnej, delikatnej do bólu, wręcz intymnej. Piękna muzyczna klamra niezapomnianego wieczoru!
Ciąg dalszy mile widziany
Koncertami pod hasłem „Światło i MRock” Piotr Rogucki i Kasia Nosowska spełnili jedno ze swoich kolejnych muzycznych marzeń. A przy okazji spełnili też marzenia tysięcy fanów, którzy wraz z nimi mogli powspominać wspaniałą dla muzyki końcówkę minionego stulecia, zobaczyć swoich wieloletnich idoli w innym niż dotychczas repertuarze, a przy okazji oddać jeszcze razem pokłon kilku geniuszom, których nie ma już wśród nas. – Wybraliśmy utwory, które budzą różne określone wspomnienia. Albo przypominają, ile kiedyś trzeba było na nie czekać, aby móc je usłyszeć w radio lub w telewizji – opowiadał w trakcie występu Rogucki, który od początku do końca imponował wokalną formą na scenie. To samo stwierdzenie jak najbardziej tyczy się też Kasi Nosowskiej.
Aż trudno zatem uwierzyć, że ani indywidualnie, ani ze swoimi kapelami oboje nie kwapią się do tworzenia nowej muzyki. Bez ich wyrazistych osobowości muzyczna scena w naszym kraju będzie w najbliższym czasie znacznie uboższa. A może w takim przypadku przynajmniej jeszcze raz zjednoczą siły, aby przygotować „Światło i MRock 2”? Na pewno znajdzie się kolejnych kilkanaście piosenek, które mocno odcisnęły na nich swoje piętno w różnych momentach życia. A publiczność absolutnie nie obrazi się, aby usłyszeć taki zestaw na żywo i przy okazji jeszcze raz skorzystać z prawa do oddania koncertowych głosów…
Bartek Król – Z wykształcenia prawnik, z zawodu – dziennikarz. W mediach w różnych rolach od przeszło dwóch dekad. Jego największą pasją są podróże – odwiedził dotąd blisko 50 krajów świata i nie może doczekać się kolejnych wypraw. Koncertów trudno już mu się doliczyć, ale na pewno „było ich ponad trzysta”. Płyty przesłuchuje między innymi podczas biegania – często można go spotkać na trasach Łodzi i regionu. Najbardziej lubi mroczne i dość ciężkie brzmienia, ale z entuzjazmem potrafi też wsłuchać się w artystów wykonujących zupełnie inną muzykę.








