Zdjęcie z koncertu Three Days Grace w łodzi w atlas arenie

Czy z perspektywy uczestnika mocniejszych brzmień może być coś piękniejszego niż mocny wokal w połączeniu z pełnym energii i dynamiki występem całej grupy już od pierwszych riffów aż po moment ostatecznego zejścia ze sceny? Otóż… tak, jak najbardziej. Takie silne wokale mogą być dwa, co podwaja  odbiór muzycznych przeżyć. I koncert Three Days Grace w Atlas Arenie doskonale nam to udowodnił!

Już od samego początku Kanadyjczycy prezentowali się tak, jakby tego wieczoru nie zamierzali brać muzycznych jeńców i iść na żadne kompromisy. Zagrany na przywitanie z łódzką publicznością „Dominate”, otwierający też najnowszy album, miał tu wymiar wręcz symboliczny – panowie od razu na wstępie zdawali się wysyłać jasny komunikat: przyjechaliśmy tutaj, aby zdominować to miejsce i wszystkim dać przy tym mnóstwo dobrej zabawy.

Kwitnący Badflower

W tym momencie wypada jednak zaznaczyć, że ekipa z Ontario zadanie miała o tyle ułatwione, że wcześniej świetnie z roli supportu wywiązała się grupa Badflower. Panowie z Los Angeles dostali do zagospodarowania 50 minut i wykorzystali ten czas znakomicie. Łącznie zagrali 10 kawałków, przekrojowo prezentując swoją twórczość z poszczególnych wydawnictw. Zaczęli od „Drop Dead” z EP-ki „Temper”, która niemal dekadę temu poprzedziła wydanie debiutanckiego albumu o dość przewrotnym tytule „OK, I’m sick”. Ze wspomnianego krążka usłyszeliśmy za to, już pod koniec występu, trzy kawałki: „Heroin”, „The Jester” oraz „Ghost”. Z kolejnego albumu w swoim dorobku – „This Is How the World Ends” – Josh Katz i spółka również wykonali trzy utwory: „Don’t Hate Me”, „Johnny Wants to Fight” oraz „Stalker”.

Poza tym, Badflower uraczyli nas jedną kompozycją z tegorocznego krążka zatytułowanego „No Place Like Home” – rozbujanym „Number 1”. Było też „Move Me”, czyli niezwykle „soczyste” perkusyjne solo w wykonaniu Anthony’ego Sonettiego. A na sam koniec kwartet z Kalifornii zagrał jeszcze „30” – to z kolei dotąd niewydany na żadnym albumie singiel, który premierę miał w pierwszych miesiącach pandemii. Całość zdecydowanie na plus! Chłopaki z Badflower nigdy nie ukrywali, że ich twórcze inspiracje – tak w warstwie muzycznej, jak i tekstowej – są bardzo szerokie: od klasyki rocka, przez alternatywę po folk. W Łodzi mieliśmy tego potwierdzenie, a wspomniane zmiany rytmu i ogólnego klimatu najwyraźniej musiały się bardzo spodobać publice. Muszę przyznać, że już dawno nie widziałem tak znakomitej zabawy podczas supportu. Inna sprawa, iż rzadko też się zdarza, aby na supporcie tak duża hala była wypełniona w tak dużym stopniu jak na Badflower właśnie.

Zjednoczenie pełne korzyści

Dało się wyczuć, że zarówno muzykom z Badflower, jak i później gwiazdom wieczoru, widok w Atlas Arenie tylu tysięcy klaszczących dłoni dawał dodatkowy zastrzyk scenicznej adrenaliny. Idę o zakład, że gdyby puścić komuś mniej zorientowanemu filmik – pokazujący tłum na płycie podskakujący rytmicznie na początku „Animal I Have Become”, który to 3DG zagrali jako drugi numer – to ów ktoś nigdy nie uwierzyłby, że chodzi o zespół, który na co dzień nie gości przecież zbyt często (a szkoda!) w naszych stacjach radiowych. A takich genialnych momentów w tamten wtorkowy wieczór było dużo więcej…

W tym miejscu trzeba podkreślić, że pomysł dotyczący niedawnego powrotu do grupy Adama Gontiera (był wokalistą zespołu od samego początku – jeszcze w latach 90. – do 2013 roku) i pozostawienie przy tym w składzie Matta Walsta (jest głosem Three Days Grace od 2013 roku) okazało się strzałem w dziesiątkę. Kiedy w pierwszych wspólnych wywiadach obaj panowie zapewniali, że „ich głosy naprawdę dobrze się łączą”, a współpraca wygląda „bardziej ekscytująco niż nostalgicznie” można było się zastanawiać, czy aby nie ma w tym odrobiny marketingowego lukrowania. W Łodzi, tak i jak i na poprzednich przystankach trasy „Alienation Tour”, na własne oczy i uszy przekonaliśmy się, że nie były to zapewnienia na wyrost.

Jedynkowy zawrót głowy

O tym, że między obydwoma frontmanami panuje odpowiednia chemia utwierdził nas choćby „So Called Life”. Przez całą piosenkę zarówno 47-letni Gontier, jak i młodszy o niego o cztery lata Walst płynnie przemieszczali się po scenie – non stop zachęcając fanów z każdej strony do wspólnej zabawy. A przy tym brzmieli czysto, mocno, zadziornie. Rockowy żar po prostu bił od nich cały czas. Nic zatem dziwnego, że piosenka, wydana cztery lata temu jako zapowiedź albumu „Explosions”, rozkręciła na dobre koncertowe szalenstwo już nie tylko na płycie, ale i na trybunach!

Później zespół znów wrócił do nieco starszych kawałków, prezentując „Break” z albumu „Life Starts Now” z 2009 roku i „Home” z debiutanckiego „Three Days Grace” z 2003 roku. Mimo to, temperatura w Atlas Arenie nie spadła nawet o pół stopnia. Wręcz przeciwnie, mieliśmy poczucie, że jeszcze idzie do góry. Ale nie mogło być inaczej, skoro od gości zza oceanu dostaliśmy właśnie kolejne dwa numery jeden z listy przebojów Billboard Mainstream Rock. Dodajmy, że na szczycie tego zestawienia były też zagrane wcześniej „So Called Life” i „Animal I Have Become” oraz… wykonane chwilę później kolejne cztery kompozycje. Razem do końca koncertu takich „jedynek” usłyszeliśmy – bagatela – czternaście, czyli praktycznie trzy czwarte setlisty. Nieźle, prawda? I zaznaczmy od razu, że Matt z Adamem wcale nie wyśpiewali nam tego dnia wszystkich swoich piosenek, które dotarły na rockowym Billboardzie do miejsca pierwszego…

Fot. Radosław Żydowicz

Wspomnienia między dźwiękami

Warto jeszcze wspomnieć, że przed „Home” muzycy przyznali, iż zawsze w Polsce czują się jak w domu i uwielbiają tu wracać. Trudno ocenić, czy była to zwykła kurtuazja, ale faktem jest, że każdy z nas lubi być chwalonym i docenionym, więc entuzjastycznej reakcji widowni na te słowa chyba nie trzeba nawet specjalnie opisywać… Z kolei przed „The Mountain” Adam postanowił przypomnieć nieco historię zespołu – od pierwszych wspólnych muzycznych dokonań jeszcze w czasach szkoły średniej, przez podpisanie pierwszego kontraktu w 2001 roku, po wypuszczanie na rynek kolejnych płyt, które zdobywały serca coraz to szerszej grupy odbiorców.

Gdy mówił o swoim odejściu od kolegów, fani wymownie przez chwilę zabuczeli. A za moment zaczęli wiwatować – kiedy padły podziękowania wobec reszty składu za ponowną możliwość wspólnego grania i prośba o aplauz dla Matta za wszystko, czego dokonał będąc przez ponad dekadę jedynym wokalistą zespołu. Ot, taka miła, sympatyczna wstawka, świadcząca o bardzo dobrej atmosferze wewnątrz kapeli. Podkreślmy przy tym, że odśpiewany w przeważającej części wraz z fanami „The Mountain” – jedyny w setliście utwór z albumu „Outsider” z 2018 roku – wypadł niesamowicie przekonująco. Do tego stopnia, iż chyba każdy w Atlas Arenie poczuł dodatkowy przypływ mocy do walki z przeciwnościami losu i wspinania się na tytułową górę.

Nigdy nie dawaj za wygraną

Równie motywująco i mobilizująco zarazem wybrzmiał „Mayday”, czyli kawałek, który premierę miał niemal równo rok temu – jako pierwszy zwiastun albumu „Alienation”. Z jednej strony to nasycony emocjami numer o zagubieniu, chaosie i alienacji. Z  drugiej jednak – wręcz manifest nawiązujący do tego, aby niezależnie od okoliczności nigdy się nie poddawać. Równo skandowane„We’ll never say, we’ll never say, Mayday” niesamowicie niosło się po wnętrzach Atlas Areny od płyty aż po dach.

Dalej mieliśmy ciężkie riffy kontrastujące z chwytliwym refrenem, który wciąga od pierwszej sekundy. To rzecz jasna „Pain” z krążka „One-X”, który na obecnej trasie jest reprezentowany tak samo obszernie jak najświeższe wydawnictwo grupy (po pięć utworów). I aż ciężko uwierzyć, że od wydania tego albumu minie zaraz 20 lat – przekaz tekstowy nadal pozostaje nad wyraz aktualny, a melodie poszczególnych kawałków wciąż nie pozwalają ustać w miejscu.

Chwilowa zmiana nastroju

Mając dwóch wokalistów na pokładzie i do wyboru materiał z ośmiu już albumów, Three Days Grace nie przestawali żonglować repertuarem. Po starszym „Pain” mieliśmy „Kill Me Fast”, a zatem najnowszy singiel w dorobku grupy. Nieco bardziej spokojny od poprzednich, więc w trakcie jego wykonywania Atlas Arena szybko zaczęła się mienić tysiącami światełek ze smartfonów. Takie koncertowe obrazki w zestawieniu z chwytliwą linią melodyczną zawsze na długo zapadają w pamięć!

Po tym panowie z Kraju Klonowego Liścia postanowili wrócić do korzeni i zaserwowali nam „I Hate Everything About You”. To pierwszy singiel w dziejach zespołu i jednocześnie najczęściej odtwarzany na YouTubie utwór TDG, który ma niespełna 450 milionów wyświetleń. Poziom euforii na hali w tym momencie? Tak, macie rację – 10/10. Po kawałku „od którego wszystko się zaczęło” przyszła pora na nieco tylko młodszy „Time of Dying” z „One-X”. Lata mijają, a ja ciągle nie jestem w stanie pojąć, jak to się stało, że numer z takim potencjałem nie został nigdy wydany na singlu. W mojej subiektywnej ocenie, to był zdecydowanie jeden z najbardziej epickich fragmentów całego wieczoru.

Fot. Radosław Żydowicz

Muzyka, sport albo… narkotyki

Po tej rockowo-metalowej petardzie panowie nieco zwolnili przy okazji kolejnej świeżynki – „Apologies”. A potem zrobiło się już całkiem melancholijnie, bo oto Adam Gontier został sam na scenie ze swoją gitarą i zaśpiewał „Creep” – cover nieśmiertelnego już hitu autorstwa Radiohead. Swoją drogą, to już trzeci raz w ciągu raptem miesiąca łódzka publiczność mogła usłyszeć ten numer – bo przecież dwukrotnie (w dwóch różnych aranżacjach) wyśpiewali go pod koniec października Piotr Rogucki i Kasia Nosowska podczas koncertu „Światło i MRock”. A kto wie, biorąc pod uwagę, że po siedmiu latach przerwy Radiohead wrócili właśnie do koncertowania i świetnie sobie radzą, to może jeszcze kiedyś doczekamy się też w Atlas Arenie oryginalnego wykonania?

Następną kompozycją od Three Days Grace – znów w pełnym składzie na scenie – było „Don’t Wanna Go Home Tonight”. Zanim jednak usłyszeliśmy ten numer, znajdujący się na nowej płycie, Adamowi ponownie zebrało się na garść wspomnień i refleksji. – To kawałek o czasach naszej młodości. W okolicy, gdzie się wychowywaliśmy, młodzież miała praktycznie tylko trzy zajęcia do wyboru. Mogła zająć się muzyką, próbować sił w sporcie albo iść w narkotyki. Jak widzicie, my poświęciliśmy się muzyce, choć przygód z używkami też nie brakowało – przyznał jeden z liderów TDG.

Bez patrzenia w kalendarz

Po nieco nostalgicznej wyprawie w przeszłość panowie po raz kolejny przyspieszyli. I to ostro! „I Am Machine” to jeden z pierwszych wielkich hitów nagranych z Mattem Walstem za mikrofonem, a zarazem jeden z wielu – patrząc ogólnie – w typowo stadionowym stylu. Dynamicznej perkusji i charakterystycznych riffów znów było bowiem pod dostatkiem, a wszystko to idealnie scalał w sobie zapadający w głowie refren.

– Wiem, że jest środek tygodnia, ale nie zwalniamy tempa i dalej zaj….. się bawimy. Przecież wszyscy lubimy dobre życie! – krzyknął do fanów przed kolejnym numerem Adam Gontier. Od razu było wiadomo, że czeka nas „The Good Life” i następna porcja rockowo-metalowej sztuki w najlepszym możliwym wydaniu. A tuż po niej Kanadyjczycy zagrali „Painkiller”. – To moja pierwsza piosenka, którą nagrałem z chłopakami – przypomniał Walst, zapraszając jednocześnie śmiałków do uformowania koła pod sceną i szaleńczej w nim gonitwy podczas utworu. Chętnych nie zabrakło, więc poruszana potężną dawką adrenaliny formacja z perspektywy trybun wyglądała co najmniej efektownie.

Imponujące zakończenie

Na sam koniec wizyty Three Days Grace wykonali jeszcze dwa klasyki z płyty „One-X”. Najpierw było „Never Too Late”. – Wiemy, że ten numer pomógł już wielu ludziom  w ciężkich chwilach. Mamy nadzieję, że dalej będzie takim źródłem wsparcia dla potrzebujących. Zapalcie latarki w telefonach i zaśpiewajcie go z nami – poprosił Gontier. Efekt tej prośby przerósł chyba jego oczekiwania, bo w Atlas Arenie zapanowała iście mistyczna aura. Wspólne śpiewy, kołysanie się i harmonijne ruchy punktów świetlnych stworzyły fascynujący klimat. Z kronikarskiej powinności wypada jeszcze odnotować, że „Never Too Late” to drugi najczęściej wyświetlany na YouTubie numer z zasobów TDG – ma prawie 315 milionów odtworzeń.

Żadnej niespodzianki w setliście względem poprzednich występów na europejskiej części trasy już nie było i ukoronowaniem, skądinąd fantastycznym, widowiska w Łodzi okazał się „Riot”. Tytułowa fraza, wykrzykiwana przez Gontiera, przelatywała po hali niczym błyskawica – co i rusz przeszywając widownię w każdym jej zakątku… Zamknięcie koncertu było zatem dokładnie takie jak jego otwarcie – w iście żywiołowym stylu. I potwierdziło świetną formę Three Days Grace na obecnym etapie kariery.

Perfekcja w każdym detalu

No cóż, kto się wahał, czy przyjść i finalnie nie dotarł, ma czego żałować. Łącznie zespół zaśpiewał nam 19 numerów, które trwały razem blisko półtorej godziny. I każdy, niezależnie od wieku, na pewno znalazł w zaprezentowanym zestawie coś dla siebie. Trudno było przy tym nie zauważyć, że połączenie osobowości Adama Gontiera i Matta Walsta działa na scenie zaskakująco spójnie, wzmacniając przy tym sceniczny przekaz. Jeśli dodać do tego dobrą akustykę i ciekawą oprawę świetlną, widowisko tak naprawdę nie miało słabych punktów. Reasumując, ten wieczór śmiało można nazwać czymś więcej niż tylko udanym koncertem!

Fot. Radosław Żydowicz