Po sześciu latach Twenty One Pilots ponownie zawitali do Atlas Areny i środowym show po raz kolejny potwierdzili, że „umieją w koncerty”. Przez dwie godziny i kwadrans duet Tyler Joseph oraz Josh Dun zaserwowali publiczności moc wrażeń: emocjonalnych, wizualnych, a przede wszystkim – muzycznych.

Kto pierwszy raz wybrał się do Łodzi zobaczyć na żywo TOP, ten bardzo szybko zrozumiał dlaczego pochodzące z Columbus duo może poszczycić się jedną z najbardziej oddanych społeczności fanów. A że tak właśnie jest, mogliśmy przekonać się już na wiele godzin przed rozpoczęciem całego widowiska. Setki osób zjechały bowiem do Łodzi już nawet w przeddzień koncertu, aby od samego rana ustawić się w kolejce po jak najniższy numerek upoważniający do jak najszybszego wejścia pod scenę tuż po otwarciu obiektu. Naprawdę trudno było przejść obojętnie nad porannym widokiem grup oraz grupek siedzących wokół Atlas Areny i przyodzianych, niezastąpionymi przy takich okazjach, srebrno-złotymi foliami termicznymi. Uwagę przyciągały także stroje sympatyków Tylera i Josha – na czele z charakterystycznymi taśmami w żółtych i czerwonych barwach.

Bez chwili wytchnienia

W trakcie samego widowiska fani również – podobnie jak muzycy – dali z siebie wszystko. Dość powiedzieć, że już bardzo dawno nie byłem na koncercie, gdzie tyle osób na trybunach, od chwili opuszczenia kurtyny na początku aż do zapalenia świateł na końcu, nie usiadło nawet na moment. O klaskaniu, pokrzykiwaniu i piskach już nie wspominam – pewnie gdyby przenieść się 60 lat wstecz, to podobny aplauz można byłoby usłyszeć podczas występów legendarnych The Beatles.

W pierwszej kolejności usłyszeliśmy „Overcompensate” z najnowszego albumu formacji, czyli wydanego w ubiegłym roku „Clancy”. Dynamiczny kawałek, przy którym wnętrze Atlas Areny rozświetliło się na ognisty czerwony kolor, od razu obudził wśród widzów talenty wokalne i stanowił idealną rozgrzewkę przed kolejnymi atrakcjami tego wieczoru. A na takowe nie trzeba było długo czekać, gdyż jako numer dwa panowie wykonali „Holding on to You” – a to przecież dla zagorzałych fanów utwór bardzo szczególny. Po pierwsze, pojawił się aż na dwóch albumach zespołu (w niezależnej wersji na „Regional at Best” z 2011 roku i na „Vessel” dwa lata później – już po podpisaniu umowy z wytwórnią Fueled by Ramen, z którą grupa współpracuje do dzisiaj). Po drugie, jako pierwszy oficjalny singiel to właśnie ta piosenka TOP jako pierwsza trafiła do wielu serc słuchaczy. Po trzecie, w trakcie tego numeru szczęśliwcy pod sceną mieli okazję osobiście unosić siłą ramion 36-letniego wokalistę, którego twarz była jeszcze wtedy skryta za typową dla niego kominiarką. No i po czwarte, dodajmy, jest to kawałek z niezwykle ważnym dla każdego przesłaniem – dotyczącym walki z wewnętrznymi demonami i odnalezienia sensu życia.

Teleportacja ze sceny

Podczas odegranego następnie „Vignette” Tyler i Josh nie zwalniali tempa. Ten pierwszy niestrudzenie pokonywał kolejne dziesiątki metrów po scenie z mikrofonem, a drugi – z niebywałą dbał na perkusji o idealny rytm piosenki. Wspomnijmy, iż „Vignette” to kolejny reprezentant nowego albumu na setliście i kolejny kawałek, który traktując o zmaganiach z uzależnieniami, wpisuje się doskonale w stylistykę twórczości zespołu. Zaraz po nim panowie wrócili do wspomnianego już albumu „Vessel” i zagrali kolejny utwór z tego krążka, który śmiało można określić jako kultowy. Bez „Car Radio” ciężko bowiem sobie wyobrazić jakikolwiek występ Twenty One Pilots. Z tą piosenką wiąże się jeszcze jeden koncertowy rytuał, który podtrzymany został także w Atlas Arenie. Zamiast zwyczajowego wspinania się po konstrukcjach scenicznych, tym razem Tyler zaskoczył publiczność znikając pod koniec najpierw pod sceną i po chwili pojawiając się nad lożami pod samym dachem hali. Niedowiarkowie przez chwilę zastanawiali się, czy to nie jakiś dubler, ale zdjęcie maski przez wokalistę rozwiało wszelkie wątpliwości. W tym momencie bez cienia przesady – dosłownie i w przenośni – można było rzec, że ten wszechstronnie utalentowany muzyk miał u stóp całą zgromadzony na obiekcie tłum. Jak na pomysł, który narodził się spontanicznie w ostatniej chwili podczas próby, wyszło znakomicie!

W czasie, gdy Tyler wracał na scenę, na telebimach zobaczyliśmy unikatowy materiał wideo, który powstał w ciągu dnia wokół Atlas Areny. Bohaterami filmowego kolażu byli fani (a głównie fanki), którzy czekając na swoich idoli opowiadali przed kamerą swoje historie związane z zespołem i chwalili się własnoręcznie dekorowanymi strojami. I w ten oto sposób nastąpiło płynne przejście do „The Judge”, czyli jednego z największych hitów albumu „Blurryface”, który powstał równo dekadę temu. Wspólnie odtańczony i odśpiewany refren wraz z niepodrabialnym „Na-na-na-na, oh, oh” bez wątpienia był kolejnym twardym dowodem na to, że ten wieczór przebiegał pod znakiem świetnej zabawy. Aż dziw bierze, że ten kawałek nigdy nie został wydany oficjalnie na singlu… Jakby nieco dla uspokojenia i nabrania sił przed kolejnymi energetycznymi momentami Tyler i Josh wykonali później „The Craving” w balladowej wersji (Jenna’s Version) z wykorzystaniem ukulele. Publiczność błyskawicznie dodała od siebie tysiące światełek z telefonów i w efekcie mieliśmy następny obrazek z gatunku: wizytówka koncertu.

Różnorodność ponad wszystko

Kolejnym daniem tej muzycznej uczty okazało się „Tear in my Heart”. To drugi singiel z przywoływanego już „Blurryface” i jednocześnie jedna z niewielu piosenek w repertuarze TOP, które cechuje pozytywny przekaz. Po kompozycji, którą amerykański wokalista stworzył dla swojej żony, w Atlas Arenie zapanował iście hip-hopowy klimat. A to za sprawą „Backslide”, numeru z najnowszego albumu, przepełnionego melorecytacjami, których nie powstydziliby się mistrzowie gatunku. Z kolei wraz z następnym utworem Tyler i Josh przenieśli się nas nieco myślami do lat 80. Zarówno muzycznie (synth-popowe brzmienie), jak i pod względem oprawy świetlnej, „Shy Away” świetnie nawiązywało bowiem do wspomnianej dekady. Warto odnotować, że w tej piosence – traktującej o przełamywaniu barier i działaniu pomimo obaw – znów mieliśmy akcent związany z rodziną Josephów (Tyler skomponował ją dla młodszego brata, stawiającego pierwsze kroki w muzyce, jako swoistą zachętę do wyrażania siebie i podążania za pasją).

Jeśli do tej pory byliśmy w Łodzi świadkami samych hitów, to pierwszą dziesiątkę łódzkiej setlisty zamknął prawdziwy megahit. „Heathens” to przecież drugi najchętniej wyświetlany teledysk duetu na YouTubie (już dawno przekroczył dwa miliardy odtworzeń), a sama piosenka – znajdująca się na ścieżce dźwiękowej filmu „Suicide Squad” – przyniosła panom trzy nominacje do nagród Grammy. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby okazało się, że znajdująca się w tekście fraza „Watch It” była wykrzykiwana na tyle głośno, że słyszeli ją podróżni na Dworcu Kaliskim. Całość dopełniona była efektownymi wiązkami laserów – zupełnie jakby miały one chronić fanów przed tytułowymi „bezbożnikami”…

W duchu Sex Pistols

Muzyczny ekspress oznaczony logiem Twenty One Pilots mknął w najlepsze i kolejną „stacją” na jego trasie była piosenka „Next Semester”. A to niechybnie oznaczało, że Atlas Arena tym razem zamieniła się w gigantyczny garaż, w którym dominują punkowe nuty. Josh wyczyniał cuda za perkusją, a Tyler – z gitarą na ramieniu i przy mikrofonie – nie zamierzał być wcale gorszy. Na brawa po raz kolejny zasłużyła też ekipa oświetleniowa, gdyż widowiskowa aranżacja świetlna jeszcze tylko potęgowała moc tego utworu. Tak było jednak do czasu, bo sama końcówka miała już totalnie balladowy charakter i zamiast scenicznych lamp ponownie niesamowity klimat wytworzyły latarki smartfonów.

Przy kolejnym kawałku dość długo w hali panował mrok, przecinany jedynie jedną smugą światła przemieszczającą się ze sceny wzdłuż trybun. Nie był to oczywiście przypadek, gdyż taką właśnie drogą podążał Josh na swoje stanowisko perkusyjne, które znajdowało się mniej więcej na wysokości połowy płyty. Chwilę potem analogiczną trasą z drugiej strony płyty poszedł Tyler na swoją mini-scenę. Z perspektywy trybun widok tylu ludzi przemieszczających się po płycie najpierw w jedną, a potem w drugą stronę od razu przywoływał skojarzenie z ogromną falą przelewającą się od brzegu do brzegu. Wypada zaznaczyć, że w czasie przemarszu po płycie obaj muzycy nie stronili bynajmniej od zbijania piątek i poklepywania po plecach. Ile w tym czasie zostało zrobionych bezcennych selfie i nagranych filmików, możemy jedynie zgadywać…

Świet(l)ne harce

Pośród ekstatycznie reagującej widowni panowie najpierw wykonali brzmiące szalenie nostalgicznie „The Line”, a następnie sięgnęli po dużo bardziej rytmiczne „Mulberry Street”. Przy obu ponownie w ruch poszły światełka ze smartfonów, choć efekty okazały się zgoła inne. Podczas „The Line” – jak na porządną balladę przystało – lampki zastępowały płomienie zapalniczek, zaś w czasie „Mulberry Street” uzupełniały światła sceniczne i imitowały całą rozbudowaną sekwencję ledową, którą wprawnie sterował Tyler.

Zanim usłyszeliśmy następny utwór, duet przygotował kolejną – wcale nie ostatnią – tego wieczoru niespodziankę. Na łuku trybun znajdującym się na przeciwległym od sceny krańcu hali nagle pojawiła się tajemnicza postać z płonącą pochodnią. Uczucie niepewności narastało i dopiero po zdjęciu kaptura stało się jasne, że tym razem to Josh postanowił nieco lepiej poznać konstrukcję Atlas Areny. Przy mocno niepokojącej muzyce 36-letni perkusista przemaszerował bardzo dostojnie w kierunku sceny, gdzie z żywiołowym „The Navigating” czekał już na niego Tyler. Sądząc po reakcjach, cała ta nieoczekiwana sekwencja zdarzeń przywoływała skojarzenia z ceremonią otwarcia igrzysk olimpijskich.

Ukłon dla Łodzi

Żadnych zmagań o medale rzecz jasna nie było, ale igrzyska, oczywiście te muzyczne, dzięki – nomen omen – olimpijskiej formie duetu Joseph & Dun trwały w najlepsze. „Nico and the Niners”, „Heavydirtysoul” i „My Blood” to kolejne kompozycje, którymi mogliśmy cieszyć uszy w Atlas Arenie. Zresztą nie tylko uszy, bo do skaczących po całej hali świateł podczas „Heavydirtysoul” dołączyły słupy ognia na scenie, fajerwerki oraz kłęby dymu…

My Blood” większość zapamięta natomiast pewnie z dwóch powodów – gigantycznych czaszek pojawiających się regularnie na telebimach oraz… koszulki Josha, który nie mogąc już znieść żaru na scenie ściągnął z siebie kamizelkę i zaprezentował publiczności t-shirt z czterema wielkimi literami: ŁÓDŹ. Ten gest wywołał oczywiście zachwyt kilkunastu tysięcy zgromadzonych fanów – w tym nawet tych, którzy na co dzień w Łodzi nie mieszkają i na koncert dotarli z najdalszych nawet zakątków kraju (a patrząc po rejestracjach na parkingu, takich osób było całkiem sporo).

Premiera po latach

Jeśli komuś wciąż brakowało koncertowych zaskoczeń, to wkrótce po „My Blood” przeżył kolejną niespodziankę. Tyler oraz Josh po raz pierwszy od dziewięciu lat właśnie w Atlas Arenie wykonali bowiem wersję demo utworu „Doubt” i zgodnie z zapowiedzią w tym samym czasie takowa została opublikowana w najważniejszych serwisach streamingowych. Radość? Duma? Szczęście? Wzruszenie? Tu niech każdy wstawi sobie dowolny synonim pozytywnych emocji w odpowiedzi na pytanie, co w tym momencie czuli najbardziej zagorzali fani TOP.

Kiedy zatem na samym wstępie „Guns for Hands” Tyler wezwał wszystkich do wspólnego skakania, nikogo nie trzeba było do tego dodatkowo namawiać. Skoczny rytm wraz z efektami specjalnymi tworzyły pełną symbiozę i w takich oto okolicznościach dobiegła końca druga dziesiątka piosenek, które trafiły na łódzką setlistę. Trzecia dziesiątka szlagierów spod znaku Twenty One Pilots – niestety już ostatnia (i niepełna) – zaczęła się natomiast od piosenki „Lavish”. Jej stylistyka znowu bardziej przywodziła na myśl stricte hip-hopowe bitwy na Bronxie aniżeli twórczość grupy, która większość nominacji i nagród otrzymuje w kategoriach rock lub alternatywa. Ale czyż nie na tym polega właśnie cały urok TOP?!

Inwazja maskotek

Koncert niechybnie zmierzał ku końcowi, czego potwierdzeniem były podziękowania od Tylera dla wszystkich osób pracujących na sukces trasy „The Clancy World Tour”. Na szczęście zespół miał jeszcze w zanadrzu kilka muzycznych asów i nie zwlekając, od razu sięgnął po jednego z nich. „Ride”, odtwarzany dotąd na YouTubie ponad półtora miliarda razy, to przecież absolutny „must be” każdego koncertu. I pomyśleć, że niewiele brakowało, aby ten kawałek w ogóle nie trafił na krążek „Blurryface”, bo powstawał na sam koniec sesji nagraniowej i istniało uzasadnione ryzyko, że muzykom po prostu braknie czasu, aby go dopracować…

Wykonanie „Ride” w Łodzi było jednak czymś więcej niż jedynie chóralnym odśpiewaniem jednego z największych przebojów. Najpierw bowiem na scenę w kierunku Tylera poleciały dziesiątki pokemonów, które miały być prezentem urodzinowym dla jego rocznego synka. A że dobra materialne to przecież nie wszystko, publiczność najmłodszemu z klanu Josephów wyśpiewała jeszcze gromkie „Sto lat”! Na odpowiedź ze strony Amerykanów nie trzeba było długo czekać. Jeszcze w trakcie tego samego utworu wrócili oni na swoje platformy zlokalizowane przy trybunach na środku płyty i po chwili wokalista zaprosił do siebie jedną z prawdopodobnie najmłodszych uczestniczek koncertu. Mała Laura – bo tak miała na imię – dostąpiła zaszczytu zaśpiewania refrenu i z miejsca podbiła serca tak całej załogi TOP, jak i zgromadzonej w Atlas Arenie publiki. Pamiątka na całe życie? Mało powiedziane!

Zero dystansu

Na sam koniec podstawowego setu Twenty One Pilots odegrali jeszcze „Paladin Strait”, który zamyka ich najnowszą płytę i jest zarazem najdłuższym kawałkiem w całej ich dyskografii (wersja studyjna trwa blisko sześć i pół minuty). Przy okazji powtórnie mogliśmy przekonać się, jak ważny dla TOP jest bezpośredni kontakt z publicznością. W czasie utworu Josh – z rzucającym się z daleka w oczy uśmiechem – przeniósł się na specjalne stanowisko perkusyjne znajdujące się pośród fanów pod sceną. I mimo narastającego zmęczenia, bębnił bezbłędnie aż do finałowej nuty. Co klasa, to klasa.

Zanim rozpoczęły się bisy, tłum w Atlas Arenie zdecydował sobie skrócić czas oczekiwania na powrót artystów i przy akompaniamencie ptasiego świergotu z głośników wielokrotnie odśpiewał fragmenty „Leave the City”. Było równo, jakby ten motyw ćwiczony był na próbach dziesiątki razy, a przecież w takim składzie ten jedyny w swoim rodzaju chór zebrał się po raz pierwszy. Ale widocznie dla Skeleton Cliques, jak powszechnie nazywani są fani amerykańskiej dwójki, nie ma rzeczy niemożliwych.

Emocje aż do wyjścia

W trakcie bisów większych zaskoczeń już nie było. Tak na scenie, jak i na widowni niemal namacalna była za to chęć jak najlepszego przeżycia ostatnich minut koncertu. Na pierwszy ogień poszedł „Jumpsuit”, a tuż za nim – „Midwest Indigo”. Jako przedostatni numer Tyler i Josh zagrali nieśmiertelne „Stressed Out”, które na YouTubie przekroczyło już barierę trzech miliardów odsłon. Liczba to wręcz niewyobrażalna, jeśli zestawić to choćby z mniej niż dwoma miliardami dla „Bohemian Rhapsody” w wykonaniu Queen, które regularnie wygrywa przecież przeróżne międzynarodowe zestawienia na utwór wszech czasów.

 Przed definitywnym pożegnaniem z Łodzią goście zza oceanu tradycyjnie zagrali jeszcze „Trees”. Aby pięknego zwyczaju stało się zadość, najpierw kazali zgromadzonej pod sceną publiczności nieco się rozejść i uformować puste koło w wyznaczonym miejscu, a potem sami do niego weszli i otoczeni przez fanów wykonali przepełniony metaforami utwór. Nie zabrakło też typowych dla tej piosenki „dodatków” w postaci feerii świateł, sugestywnych wizualizacji oraz imponującej ilości konfetti. Tak żegnają się jedynie najwięksi!

Czy do nas wrócą? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że jeszcze ich u siebie zobaczymy. Oby znów z porcją nowego materiału, bo tworząc i prezentując na żywo piosenki z „Clancy” panowie z Columbus udowodnili że wciąż im się chce, że ich głowy są pełne nowych pomysłów i że nie zamierzają oni jeszcze odcinać kuponów od tego, co do tej pory osiągnęli…