Są koncerty, nazwijmy to, powtarzalne. Takie, które nawet jeśli przegapisz, to w podobnym kształcie prawdopodobnie nadrobisz w ciągu maksymalnie kilku lat. Ale są też koncerty absolutnie wyjątkowe – takie, które w danej formule jeszcze nigdy się nie odbyły. I być może nigdy już się nie odbędą… I takim właśnie koncertem był wspólny występ Beaty Kozidrak i zespołu KAMP!, który zakończył zestaw listopadowych atrakcji w Atlas Arenie.

Dwa muzyczne światy

Kiedy zderzają się ze sobą dwa muzyczne światy, zwykle towarzyszy temu ogromne poruszenie. Bo przecież efektów bardzo ciekawi są zarówno ci z jednego świata, jak i drugiego. A także mnóstwo mniej zaangażowanych dotąd emocjonalnie osób, które po prostu na własne oczy i uszy chcą przekonać się o skutkach tej jedynej w swoim rodzaju artystycznej kolizji. Nie inaczej było w łódzkiej hali w ostatnią sobotę listopada, gdzie licznie stawili się tak fani 65-letniej wokalistki, jak i tria, które specjalnie reaktywowało się na ten szczególny wieczór. Jedni i drudzy bawili się znakomicie, a podkreślić trzeba, że pośród nich na widowni nie zabrakło też gości specjalnych – od Hanny Zdanowskiej, prezydent Łodzi, po Julię Kuczyńską, znaną także jako Maffashion, czyli popularną celebrytkę, która wystąpiła z Kozidrak w jednym z jej teledysków.

Już daleko przed Atlas Areną widać było, że mamy do czynienia z wydarzeniem o nadzwyczajnym statusie. Parking wokół hali mienił się tablicami rejestracyjnymi z każdego zakątka Polski – od Pomorza, przez Wielkopolskę, aż po Podkarpacie. Dla miłośników polskiej muzyki był to koncert obowiązkowy, bo organizatorzy od początku podkreślali, że projekt jest absolutnie unikatowy i nie będzie powtarzany. Ta świadomość wzmacniała atmosferę ekscytacji – każdy wiedział, że za chwilę stanie się świadkiem czegoś, co już się nie powtórzy. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że tego dnia Łódź staje się muzycznym epicentrum całego kraju.

Powrót legendy

Inna sprawa, że wybór Łodzi na gospodarza tego widowiska nie był wcale przypadkowy. Wręcz przeciwnie. Po pierwsze, kwestia centralnego położenia, dzięki któremu fani z innych zakątków kraju mieli łatwiejszy dojazd. Po drugie, bohaterka wieczoru świetnie czuje się na łódzkich scenach – co już wielokrotnie udowadniała podczas koncertów indywidualnych oraz z Bajmem. No i po trzecie, KAMP! wywodzi się z Łodzi. Swego czasu był nawet jednym z głównych muzycznych ambasadorów miasta. Dość powiedzieć, że w pierwszej dekadzie XXI wieku stał się jednym z najważniejszych polskich projektów elektronicznych. Jego muzyka łączyła chłodny skandynawski synthpop, francuskie brzmienia spod znaku „French touch” oraz lekko melancholijną melodykę. Niezorientowanym wspomnijmy, że przełomem w działalności grupy był debiutancki album “Kamp!” z 2012 roku, świetnie przyjęty przez krytykę i fanów elektroniki. W tamtym okresie zespół zasłynął przebojami „Cairo”, „Distance of the Modern Hearts” czy „Heats”, a koncerty grał nie tylko na największych polskich festiwalach, ale i poza granicami naszego kraju.

Teraz wielomiesięczne starania Radosława Krzyżanowskiego, Tomasza Spaderskiego oraz Michała Słodowego – tworzących KAMP! – miały sprawić, że solowe hity Beaty zabrzmią w zupełnie nowych, elektroniczno-synthpopowych aranżacjach, które to doświadczona artystka wymarzyła sobie już spory czas temu. Gdy Beata Kozidrak wyszła na scenę, szybko stało się jasne, że nie czeka nas standardowy koncert z jej największymi przebojami. KAMP! nadał utworom takie brzmienie, jakiego nikt wcześniej nie słyszał – syntetyczne, pulsujące, momentami klubowe, ale jednocześnie niepozbawione emocjonalnej głębi.  Ujmując rzecz inaczej, przy ogólnym aplauzie publiczności zderzenie dwóch odmiennych estetyk okazało się wielce udanym eksperymentem.

Afirmacja optymizmu i odważne przesłanie

Choć pierwotnie start koncertu zapowiadany był równo na godzinę 20.00, to rozpoczęcie nastąpiło pół godziny później. Taki „poślizg” był jednak starannie zaplanowany, bo przez ostatnie 10 minut czas odliczany był na telebimie. A scenę, zaaranżowaną na klubowe wnętrze, podświetlało już intensywne białe światło, co niewątpliwie dodawało smaczku nastrojowi wyczekiwania. Gdy wreszcie zegary na telebimach odliczyły ostatnie sekundy, wnętrze Atlas Areny rozbłysło na niebiesko za sprawą dynamicznych strumieni światła – zupełnie jak w gigantycznej dyskotece!

Na przywitanie z widownią Beata i KAMP! wykonali „Olka” i od razu pokazali wszystkim, że tego wieczoru nie będzie miejsca na muzyczne półśrodki. Piosenka uznawana za hymn hedonizmu, zachęcająca do cielesnej przyjemności, zabrzmiała jeszcze bardziej zmysłowo niż w oryginale z pierwszej solowej płyty, a słowa „łap jedną ręką, to co da Ci świat” niosły się z pełnym przekonaniem po hali. Kiedy natomiast ucichła ostatnia nuta, Beata i panowie z KAMP! oficjalnie ogłosili rozpoczęcie wspólnej zabawy. – To dla mnie niezwykły dzień. Dziękuję, że mogę spełniać marzenia. To impreza, na której będziemy bawić się wszyscy – podkreśliła wyraźnie przejęta piosenkarka.

Fot. Radosław Żydowicz

Bez wstydu przed Madonną

Przed następnym kawałkiem Kozidrak wybrała spośród tłumu dwójkę uczestników, którzy pojawili się na scenie, aby… skorzystać z automatu do gier. A zatem: „Bingo”! I klimat znacznie bardziej taneczny niż w pierwowzorze, który znalazł się na „B3”, czyli przedostatnim jak do tej pory krążku wokalistki. Dość wspomnieć, że gdy niektórzy spośród siedzących wokół mnie na sektorze podnieśli się wtedy, tak nie usiedli już do samego końca. Zwłaszcza że kolejnym punktem setlisty był jeden z największych solowych hitów Beaty – „Siedzę i myślę”. Energia rodem z najlepszych klubów tanecznych napędzała już wtedy halę z pełną mocą, a dodatkowym ozdobnikiem tego utworu była choreografia z udziałem grupy tancerzy, którzy otoczyli lubliniankę. Takiej scenicznej obstawy nie powstydziłaby się ani Madonna, ani żadna inna światowa gwiazda popu!

Przez kolejne kilka minut w Atlas Arenie królowała zieleń i barwa niebieska. Były też coraz głośniejsze śpiewy spod sceny i coraz bardziej płynne pląsy. „Niebiesko-Zielone”, z również wyraźnie podrasowaną aranżacją względem wersji na albumie „B3”, idealnie wpisał się w konwencję „domówki z Beatą”, które to hasło przez cały wieczór było wielokrotnie odmieniane przez wszystkie możliwe przypadki. Gdy zabawę w kolory mieliśmy za sobą, Kozidrak zaprosiła na scenę kolejnych gości. Tym razem był to kwartet smyczkowy, co zapowiadało pojawienie się subtelnych, klasycznych brzmień, przełamujących elektroniczną estetykę. I tak istotnie się stało. „Taka Warszawa” w tej odświeżonej formule nie mogła się nie podobać. Szczególnie komuś, kto przyjechał specjalnie na ten koncert prosto ze stolicy. Albo komuś takiemu jak ja, kto spędził w stołecznym mieście kilkanaście pięknych lat życia…

Metamorfoza tęsknoty za przeszłością

– Jestem naładowana optymizmem. Bardzo długo marzyłam o tym koncercie i czekałam na niego. Teraz czuję tu Waszą bliskość – nie kryła Kozidrak przed kolejną piosenką. „Panama” to jedna najmłodszych kompozycji, jakie usłyszeliśmy tego wieczoru. Tym razem dostaliśmy ją spowitą w promieniach czerwonego światła, które skacząc po wnętrzach Atlas Areny, potęgowało lekko niepokojący, a momentami wręcz psychodeliczny rytm. Później Beata wróciła do materiału z pierwszego albumu i zaśpiewała nam „Kiedy mnie okłamiesz”, po raz kolejny zmieniając rodzaj wibracji dominujących w hali.

Całkowitym zaskoczeniem okazało się także opracowanie następnego przeboju z płyty „Beata”. „Żal mi tamtych nocy i dni” w unowocześnionym wydaniu przypadło do gustu zdecydowanej większości zgromadzonych i wcale nie zdziwię się, jeśli ten właśnie remiks zagości w repertuarze niektórych DJ-ów na nadchodzący karnawał. Za to dużo bardziej zbliżone do klasycznej formy – choć z wyczuwalnymi „stemplami” a la KAMP! – było „Lato ze snu”, czyli jedna z najpiękniejszych ballad w solowym dorobku Kozidrak (co zresztą artystka sama przyznała, zachęcając widzów do mocnego przytulania się podczas tej piosenki!).

Nie solo, ale ciągle bez Bajmu

Zanim z potężnych scenicznych głośników popłynęło „Bliżej”, poziom zadowolenia na widowni wzniósł się ponownie tego wieczoru. Tym razem przyczyną tego stanu rzeczy były tak naprawdę trzy proste słowa wypowiedziane przez blondwłosą wokalistkę. – Niech żyje Łódź – krzyknęła Kozidrak, kończąc genezę powstania kawałka „Bliżej” i dedykując go właśnie wszystkim łodzianom (w pierwszym zamyśle utwór był swoistym hołdem dla Lublina). Należy podkreślić, że swój wcale nie taki mały udział w ciepłym przyjęciu tej piosenki przez fanów miała także Młodzieżowa Orkiestra Dęta z Mykanowa – energetyczna, świetnie brzmiąca, wnosząca dynamikę i niezbędną moc.

Jeśli kiedykolwiek koncert z Atlas Areny, będący zwieńczeniem projektu „House of Beata”, miałby ukazać się w formie wideo, to we wszelkiego rodzaju zapowiedziach koniecznie powinny zostać zamieszczone fragmenty kompozycji „Upiłam się Tobą”. Duet z Kasią Moś zdecydowanie był jednym z tych momentów, które zapadają w pamięci na dłużej. Bo mimo sporej różnicy wieku, czuć było najwyższej próby „chemię” między obiema artystkami. I choć od koncertu minęło już trochę czasu, przepełniona dynamiką fraza „poczuj tę chwilę” wciąż siedzi w mojej głowie i prowokuje do nucenia całego refrenu.

Regeneracja przed wyczerpującym finiszem

Następnym utworem na setliście było „Opium”, czyli niewydana na singlu muzyczna perełka z najnowszej – jak dotąd – płyty „4B”. Podobnie jak w przypadku innych kawałków z tego albumu, stylistyka między inicjalną wersją a obecną akurat nie różniła się zbytnio (chociaż wprawne ucho bez trudu wyłapie rozmaite brzmieniowe smaczki, które w trakcie prób wraz z kolegami wymyślił lider KAMP! – Radosław Krzyżanowski).

Przez kolejne minuty dalej nie rozstawaliśmy się z zawartością albumu „4B”. Odegrany po chwili „Frajer” od początku do końca kołysał fanami w Atlas Arenie i na koniec zasłużenie został nagrodzony gromkimi brawami. „Podkręcony” po prawie dekadzie „Letni wiatr” – z wcześniejszego krążka „B3” – też trafił w gusta publiczności. A podczas „Lazurowego snu” niektórzy pewnie nawet nie zorientowali się, że bohaterka wydarzenia zniknęła ze sceny, aby po raz kolejny zmienić strój i zebrać siły na poruszający finał. Wersja instrumentalna, w iście transowym stylu, z refrenem delikatnie jedynie nuconym  przez chórek (w sprawdzonym składzie – na czele z córką Katarzyną), wprawiła publikę w niemal hipnotyczny stan.

Przywołując Stasia, wspominając Nel

Gdybym miał przyznać nominacje w kategorii „koncertowe odkrycie wieczoru”, jedna z nich z pewnością trafiłaby do piosenki „Ogień w moim sercu”, którą wcześniej Beata nagrała na swój trzeci album wraz z formacją Sound’n’Grace. W aranżacji rodem z Atlas Areny utwór ten zyskał dodatkową głębię, a tym samym uruchomił w słuchaczach jeszcze większe emocje. A całości wrażeń dopełniła wizualizacja ognia na telebimach i akompaniament pianina. Oj, mimo olbrzymiej przestrzeni, w hali zrobiło się wtedy niesamowicie intymnie i kameralnie zarazem.

A na sam koniec podstawowego setu nastąpił długo oczekiwany „powrót do dzieciństwa”. W wyśpiewaniu „Rzeki marzeń”, jak przy poprzednim utworze, wzorowo wspomógł wokalistkę Chór Akademicki Uniwersytetu Łódzkiego – nadając kompozycji podniosłości i przestrzeni. Wsparcie na pewno się przydało, bo przygotowana na ten dzień wersja kultowej piosenki trwała – bagatela – blisko dziesięć minut. Ale nikt nie narzekał i nikt nie patrzył niecierpliwie na zegarek. Zamiast tego była radość, że dłużej można było obcować z melodią towarzyszącą tak ochoczo oglądanemu niegdyś filmowi. Filmowi nakręconemu na kanwie pięknej, bardzo lubianej, historii spod pióra Henryka Sienkiewicza…

Fot. Radosław Żydowicz

Wciąż na topie

Po serii nieodzownych w takim momencie podziękowań, na bis ponownie usłyszeliśmy „Żal mi tamtych nocy i dni” oraz „Upiłam się Tobą” – tym razem już bez Kasi Moś. Łącznie wyszło z tego ponad dwie godziny pełnej zmian tempa imprezy. Imprezy udanej, unikatowej, choć część z obecnych w hali z pewnością pozostanie – mimo wszystko – przy tradycyjnych wykonaniach hitów z solowego rozdziału artystki. Łzy szczęścia Beaty Kozidrak, gdy opuszczała scenę, były jednak całkowicie zrozumiałe. Na oczach wielu bliskich sobie osób – rodziny, przyjaciół i współpracowników – przekonała się, że pomimo ostatnich przeciwności losu publiczność wciąż ją uwielbia. Nawet jeśli nie śpiewa szlagierów Bajmu.

Ale przysłowiowy hałas – i to przez duże H – należy się też członkom grupy KAMP! Dzięki nim ten koncert był nie tylko widowiskiem popowo-elektronicznym, ale też pokazem aranżacyjnej kreatywności. I inspiracją dla nas wszystkich, że czasem warto zrobić coś pozornie szalonego!

Bartek Król – Z wykształcenia prawnik, z zawodu – dziennikarz. W mediach w różnych rolach od przeszło dwóch dekad. Jego największą pasją są podróże – odwiedził dotąd blisko 50 krajów świata i nie może doczekać się kolejnych wypraw. Koncertów trudno już mu się doliczyć, ale na pewno „było ich ponad trzysta”. Płyty przesłuchuje między innymi podczas biegania – często można go spotkać na trasach Łodzi i regionu. Najbardziej lubi mroczne i dość ciężkie brzmienia, ale z entuzjazmem potrafi też wsłuchać się w artystów wykonujących zupełnie inną muzykę.