Po czym rozpoznać bardzo dobry koncert? Na pewno po tym, że w jego trakcie zupełnie zapominamy o wszystkim, co dzieje się poza sceną i trybunami. Ale też po tym, że choć mijają kolejne dni od danego występu, to chętnie wracamy do niego myślami i doskonale pamiętamy cały jego przebieg. I tak własnie jest w przypadku widowiska, którym w połowie maja po raz kolejny w Atlas Arenie uraczył nas David Garrett.

Niespełna 45-letni muzyk wielokrotnie powtarzał ostatnio w wywiadach, że jego tegoroczne tournee pod hasłem „Millennium Symphony” jest dla niego przedsięwzięciem wyjątkowym. Podobne stwierdzenie usłyszeliśmy zresztą na początku jego występu w Łodzi. Wtedy jeszcze mogliśmy to wziąć za czystą kurtuazję. Ale gdy urodzony w Akwizgranie artysta znikał już na dobre ze sceny, wówczas wszyscy doskonale wiedzieli, że wspomniane wypowiedzi nie były ani trochę przesadzone. Bo nawet laik mógł dostrzec, że Garrett nie tylko gra całym sobą, lecz także całym sobą cieszy się z tego, gdzie jest i co robi.

Piłkarski klimat na początek

Tym razem światła w Atlas Arenie zgasły kilka minut po godzinie dwudziestej. Zamiast nich halę zaczęły rozjaśniać strobujące lampy, a po chwili na scenie pojawił się bohater wieczoru. Jednocześnie w Atlas Arenie zaczęły wybrzmiewać rytmy doskonale znane przede wszystkim kibicom piłkarskim. „Seven Nation Army” duetu The White Stripes to przecież kawałek bardzo często puszczany na stadionach podczas meczów. Mało tego, w niektórych klubach charakterystyczne fragmenty tej piosenki pełnią nawet rolę swoistego dzingla po zdobytej bramce. Kto choć raz widział choćby mecz Bayernu Monachium, ten wie, że taka ściana dźwięku potrafi później wspaniale ponieść kilkudziesięciotysięczny tłum. I pewnie dlatego patrząc na setlistę niektórzy wątpili, czy ta kompozycja obroni się w aranżacji na skrzypce. Zupełnie niepotrzebnie, bo piosenka nic nie straciła ze swojego pazura. Co więcej, Garrettowi wraz z towarzyszącym mu zespołem udało się wydobyć z niej jeszcze „coś ekstra”.

To samo można zresztą napisać o „Naughty Girl”, którą usłyszeliśmy jako drugą, i o kolejnych kompozycjach, które pojawiły się tego wieczoru. Ale na tym właśnie polega magia Garretta, który jest niczym muzyczny Midas i czego się nie dotknie, to zamienia to w złoto. Obserwując go w akcji, wystarczy kilka raptem kilka chwil, aby nabrać przekonania, że wszelkie określenia w stylu „jeden z najwybitniejszych współczesnych skrzypków”, „Paganini popkultury” czy „wirtuoz crossoveru” są jak najbardziej trafne i zasłużone. Bo po prostu nikt inny nie umie w tak spektakularny sposób łączyć muzyki klasycznej z rockiem, popem, R’n’B oraz innymi gatunkami.

Jak na mistrza przystało…

Po utworze, który znamy w oryginale za sprawą Beyonce, przyszła pora na „Moves Like Jagger” wylansowany na początku poprzedniej dekady przez panów z Maroon 5 przy wsparciu Christiny Aguilery. A zatem „wyjściowo” kolejna inna muzyczna bajka, ale efekt finalny taki sam – powiew świeżości ze sceny, niesamowita energia i ogromne uznanie za lekkość wykonania. Tak to bywa, gdy czyjś talent zostaje szybko odkryty, a potem ten ktoś poświęca całe swoje życie, aby rozwijać ten dar i zdobywać kolejne stopnie wtajemniczenia.

Historia show-biznesu zna wiele przypadków, gdy nastolatkowie zostają obwołani „cudownymi dziećmi” tego bądź innego fachu, ale nie są w stanie poradzić sobie z presją i sławą. Mającego amerykańskie korzenie Garretta kompletnie to jednak nie dotyczy – on ani myśli spocząć na laurach i co chwila zaskakuje swoimi pomysłami. Tymi w skali makro (czego potwierdzeniem jest już blisko ćwierć setki albumów studyjnych), jak i w skali mikro. Bo spójrzmy chociażby na „Senoritę”, która owego poniedziałku została odegrana jako czwarta. Idę o zakład, że nawet Camila Cabello i Shawn Mendes, czyli autorzy wspomnianego hitu, westchnęli głośno z podziwem, gdy po raz pierwszy usłyszeli, co maestro z Nadrenii Północnej-Wesfalli uczynił z ich przebojem.

Oczko w stronę najmłodszych

Co między innymi w Atlas Arenie rzucało się w oczy tego wieczoru, to widok sporej liczby dzieci. Te, które dotarły, widocznie były już świadome, że gra na skrzypcach – oczywiście przy zachowaniu systematyczności – wcale nie musi być nudna. Garrett już od dawna jest niedoścignionym ambasadorem tego zajęcia i swoimi dokonaniami bez wątpienia zrobił więcej dla popularyzowania swojego ukochanego instrumentu niż setki najciekawszych lekcji muzyki razem wziętych, na których była mowa o geniuszu Wieniawskiego, Paganiniego, Wieniawskiego, Vivaldiego czy Tartiniego. No bo jak niby przejść obojętnie wobec kogoś, kto tak przepięknie za pomocą smyczka potrafi odegrać„As It Was”, a więc szlagier idola młodzieży – wcześniej znanego z One Direction – Harry’ego Stylesa?

Ci najmłodsi z młodszych, którzy we wspomniany poniedziałek zawitali do łódzkiej hali, na sto procent zapamiętają z koncertu „Dance Monkey”. W trakcie tego utworu, wykreowanego tuż przed pandemią przez artystkę pod pseudonimem Tones and I, na telebimie pojawiła się wielka małpa, która na perkusji dzielnie „wspomagała” Garretta i pozostałych instrumentalistów. Inna sprawa, że samo wykonanie miało w sobie tak wiele zaraźliwie pozytywnego brzmienia, że ciężko było pozostać w bezruchu i nie bujać się przez te trzy minuty.

Hołd na stojąco

Przed następną piosenką Garrett zafundował publiczności krótki wykład o potędze organów kościelnych jako największego w muzyce klasycznej instrumentu polifonicznego. Było też odniesienie do Jana Sebastiana Bacha, który wielokrotnie sięgał po wspomniane organy podczas komponowania swoich dzieł. Ta opowieść nie była bynajmniej przypadkowa, bo za moment 45-latek przedstawił nam własną wersję „Take Me to Church”. I jak sam przyznał, od początku wiedział, że to własnie organy będą idealnym uzupełnieniem dla jego skrzypiec w przeboju Hoziera. Mogę jedynie dodać, że w moim subiektywnym odczuciu był to jeden z najbardziej poruszających fragmentów koncertu…

Im dłużej trwał występ, tym Garrett chętniej opowiadał o poszczególnych piosenkach. Do „smaczków” kompozytorskich dochodziły też często przemyślenia o blaskach oraz cieniach bycia muzykiem. Przykładowo, o presji usłyszeliśmy przed „Wake Me Up” tragicznie zmarłego Aviciiego. Nie przez przypadek to właśnie podczas tej piosenki Garrett zachęcił wszystkich, aby wstali z miejsc i na stojąco – z większą swobodą – spróbowali cieszyć się chwilą. I jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (smyczka?) momentalnie niemal wszyscy w Atlas Arenie zaczęli kołysać się i rytmicznie klaskać.

Od Rachmaninowa do Paganiniego

Kolejnym hitem, od muzyka dzielącego na co dzień swoje życie między Berlinem i Nowym Jorkiem, był „The Joker and the Queen” Eda Sheerana. Jak się dowiedzieliśmy, największą inspiracją do tej akurat piosenki była twórczość legendarnego Siergieja Rachmaninowa. A co wyniknęło z tej mieszanki? Ballada, wzbogacona o wpływy muzyki rosyjskiego kompozytora, okazała się być jeszcze bardziej nostalgiczna niż oryginał.

„Despacito” Lusia Fonsiego stało natomiast pod znakiem muzycznej spuścizny wspominanego już wcześniej Paganiniego. – On sam chciałby zaaranżować coś takiego, bo uwielbiał łączyć muzykę folkową i klasyczną. Uwielbiał dodawać elementy muzyki folkowej do dźwięku skrzypiec – przekonywał między innymi Garrett. I szybko przypomniał, że Paganini, choć najbardziej znany był z gry na skrzypcach, to uwielbiał również gitarę klasyczną. Do tej piosenki Garrett zasiadł pośród swoich scenicznych towarzyszy i znów jakby od niechcenia zabrał nas w niepowtarzalną podróż – tym razem do Ameryki Łacińskiej.

Wielki kunszt na małej scenie

Drugą dziesiątkę utworów otworzyło „Mein Herz brennt” grupy Rammstein. Zanim jednak to nastąpiło, Garrett ze swadą rozprawiał o Ludwigu van Beethovenie i jego piannissimo oraz fortissimo. Jak łatwo można było się domyśleć, w przypadku tej kompozycji to fortepian był najważniejszym spośród instrumentów towarzyszących. Oj, nie tylko dla miłośników mocniejszych dźwięków była to prawdziwa uczta. A jakby wrażeń było mało, to scenicznej dramaturgii dodawał jeszcze motyw ognia na telebimie…

Na sam koniec pierwszej części widowiska Garrett ponownie sięgnął do twórczości Eda Sheerana. Co ciekawe, „Shape of You” zostało odegrane nie na głównej scenie, a na małej platformie znajdującej się między trybunami a rzędami krzeseł na płycie. Niemiec, otoczony zewsząd fanami, wykorzystał ten fakt i zaprosił wszystkich do śpiewania refrenu. A sam nie tylko kapitalnie grał na skrzypcach, ale także wybijał rytm na automacie perkusyjnym. Człowiek-orkiestra? Jak widać na załączonym obrazku.

Triumfalny powrót

Blisko półgodzinna przerwa minęła wyjątkowo szybko. Może dlatego, że podczas niej na telebimie zobaczyliśmy kilka „zakulisowych” filmików z gwiazdą wieczoru w roli głównej. Były nie tylko ciekawostki dotyczące procesu nagrywania poszczególnych piosenek z nowej płyty, ale i smaczki związane z całą koncertową logistyką i częstym przemieszczaniem się po świecie. A na scenę, idąc pewnym krokiem, Garrett powrócił przy pierwszych taktach „Blinding Lights” The Weeknd. Światła znów wzorowo współgrały z warstwą muzyczną, a sam artysta sprawiał wrażenie jakby przez te niespełna trzydzieści minut zdążył się już mocno stęsknić za fanami i swoimi kompanami na scenie. To zdecydowanie było mocne otwarcie drugiej części show!

„Russian Roullette” Rihanny rozpoczęło się od przepełnionego niepokojem intro, a potem Garrett do końca po mistrzowsku  utrzymywał za pomocą melodii uczucie jedynego w swoim rodzaju napięcia. Uczucie to pozwalało jeszcze lepiej wczuć się w klimat piosenki i przeżywać ją akord po akordzie. Nastrój w Atlas Arenie potęgowało też w tym czasie mocne niebieskie światło, które rozlewało się ze sceny po sali.

Porady od eksperta

Zanim Garrett zapowiedział kolejny utwór, przypomniał podstawową zasadę, która dotyczy zwłaszcza muzyków i sportowców, choć tak naprawdę obejmuje wszystkie aktywności. – Pamiętajcie, że praktyka czyni mistrza. Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. Uwierzcie, że nawet dla mnie nie wszystkie rzeczy są proste – przekonywał. A zaraz po tym zaprosił na – jak sam to ujął – epicką wersję „Survivor” Destiny’s Child. I rzeczywiście, w zestawieniu z idealnie dopasowaną grą świateł oraz wizualizacjami na telebimie, całość zrobiła fantastyczne wrażenie.

W następnej kolejności usłyszeliśmy „The Loneliest” nagrane w oryginale przez Maneskin, czyli triumfatora Eurowizji sprzed czterech lat. Jak to zwykle przy takich balladach bywa, na scenie zapanowała wówczas czerwona poświata, którą „przecinały” światła smartfonowych latarek. Tym razem Garrett nie chodził po scenie, całą piosenkę stojąc przy wspomagającym go fortepianie. Wielkie skupienie mistrza udzieliło się publiczności, która bez jakiejkolwiek przerwy przez całe cztery minuty – jak zahipnotyzowana – wpatrywała się w twarz i poruszające się z niebywałą gracją dłonie swojego idola.

Perfekcyjny miks

Gdy w Atlas Arenie ucichła kolejna porcja gromkich braw, niemiecki wirtuoz przedstawił swój zespół i serdecznie mu podziękował. Potem zwrócił się z podziękowaniami do widowni, a następnie zaanonsował coś, co w zgodnej opinii zebranych okazało się być gwoździem programu. Na telebimie leciały zdjęcia z prywatnego archiwum Garretta, a on sam w tym czasie brawurowo zaprezentował nam fragmenty „Smells Like Teen Spirit” Nirvany, „Walk This Way” Aerosmith, „Smooth Criminal” Michaela Jacksona, „V symfonię” Beethovena oraz „He’s a Pirate”, czyli motyw przewodni z filmu „Piraci z Karaibów”. Dziesięć minut na maksymalnych obrotach, w tym płynne przejścia między całkiem odmiennymi stylami, przełożyły się na moc doznań, za które widownia podziękowała owacją na stojąco.

Znakomicie w pamięć wrył się także następny numer – „Titanium” Davida Guetty oraz Sii. Od samego początku publiczność wyklaskiwała Garrettowi rytm, a on sam po kilkudziesięciu sekundach zszedł ze sceny i rozpoczął swój przemarsz po hali. Zupełnie tak, jakby każdemu widzowi w Atlas Arenie chciał z bliska pokazać, co potrafi i że sprawia mu to trudną wręcz do opisania frajdę. Nie dziwi, że telefony poszły wtedy w ruch i mnóstwo osób próbowało zrobić sobie selfie z krążącym po hali artystą albo prosiło o fotkę kogoś stojącego obok. Bezcenna pamiątka była dosłownie na wyciągnięcie ręki…

Łódzki magnes

Kiedy nadszedł czas na finał podstawowej setlisty, nikt na widowni już nie siedział. „Shake It Off” Taylor Swift jeszcze mocniej podniosło temperaturę w łódzkiej hali i stanowiło godne ukoronowanie drugiej części występu wywodzącego się zza naszej zachodniej granicy muzyka. Żywiołowo reagująca publiczność najwyraźniej działała na Garretta niczym magnes, więc jeszcze raz postanowił on odbyć pomiędzy zebranymi spacer na mini-scenę, zlokalizowaną tuż przy stanowisku osób odpowiedzialnych za dźwięk. A gdy wrócił na właściwą scenę, to ku uciesze widowni zaprezentował wraz z gitarzystą skoczny układ taneczny. Wszystko oczywiście ze skrzypcami w ręku i trakcie grania. No cóż, takie obrazki zupełnie nie współgrają ze stereotypem statecznego skrzypka pieczołowicie wydobywające każdy dźwięk z instrumentu. Ale wystarczy przecież wejść na jego profil w dowolnym medium społecznościowym, aby uzmysłowić sobie, że dla Davida Garretta takie swawole w czasie muzykowania, to nic nadzwyczajnego!

I choć nikomu nie spieszyło się do wyjścia, to nieuchronnie nadchodził moment pożegnania. Na pierwszy bis niemiecki skrzypek z właściwą sobie finezją odegrał „Welcome to the Black Parade” My Chemical Romance. Ale wcześniej po raz n-ty tego wieczoru pokazał, że zależy mu na jak najbliższym kontakcie z publicznością i zaprosił wszystkich gości z płyty, aby „porzucili” swoje krzesła i podeszli pod samą scenę. – Jestem przekonany, że ochrona nie zdoła wszystkich po drodze zatrzymać – zażartował, zastrzegając przy tym, aby scenę jako taką zostawić jednak tylko dla niego i jego ludzi. Wykonany tuż ponad tłumem utwór zabrzmiał bardzo dostojnie, a będący już od dawna w pozaziemskiej orkiestrze kompozytorzy z różnych krajów, do których przez cały wieczór odwoływał się Garrett (w tym Fryderyk Chopin, którego nazwisko również padło ze sceny), mogli tylko pękać z dumy, że doczekali się tak wybitnego następcy.

Ostatnim przebojem, który usłyszeliśmy tego dnia, był „Viva la Vida” grupy Coldplay. Kawałek Brytyjczyków to unikalny zbiór muzycznych rozważań na temat ludzkiego życia, który dla wielu stał się pewnego rodzaju hymnem. Wersja Davida Garretta także wywołała ciarki na plecach. I w ten oto sposób zakończył się trwający ponad dwie godziny jego autorski przegląd tego, co powstało na różnych niwach muzycznych przez ostatnie ćwierć wieku. Niby każdy z zaprezentowanych utworów człowiek już dobrze znał, ale w każdym dzięki maestrii Garretta mógł usłyszeć coś nowego i zwrócić uwagę na zupełnie nowe aspekty. Móc w tym uczestniczyć, to była czysta przyjemność!

Bartek Król – Z wykształcenia prawnik, z zawodu – dziennikarz. W mediach w różnych rolach od przeszło dwóch dekad. Jego największą pasją są podróże – odwiedził dotąd blisko 50 krajów świata i nie może doczekać się kolejnych wypraw. Koncertów trudno już mu się doliczyć, ale na pewno „było ich ponad trzysta”. Płyty przesłuchuje między innymi podczas biegania – często można go spotkać na trasach Łodzi i regionu. Najbardziej lubi mroczne i dość ciężkie brzmienia, ale z entuzjazmem potrafi też wsłuchać się w artystów wykonujących zupełnie inną muzykę.